Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadzieję że uszedł swym wrogom, że do dziś dnia żyje i prosperuje. Ale jego pięść była niezwykle twarda a cios świetnie wymierzony w ciemnościach.
Miewałem tam i inne przeżycia, naogół mniej bolesne i zabawniejsze, a jedno zakrawało na dramat, lecz najważniejsze z nich dotyczyły samego pana B., naszego pierwszego oficera.
Co noc udawał się na brzeg aby się spotkać w gabinecie jakiegoś hotelu ze swym starym kompanem, oficerem barku Cicero leżącego po drugiej stronie Circular Quay. Późną nocą słyszałem zdaleka ich chwiejne kroki i podniesione głosy rozprawiające o czemś bez końca. Oficer barku Cicero odprowadzał swego kamrata. Bardzo przyjacielskim tonem dyskutowali mętnie bez ładu i składu przez jakieś pół godziny na bulwarze, tuż przy naszym trapie, a potem słyszałem jak pan B. nalegał aby odprowadzić kolegę na jego statek. I odchodzili, a ich głosy, rozmawiające wciąż z czułą przyjaźnią, rozlegały się stopniowo coraz dalej naokoło zatoki. Nieraz się zdarzało że wędrowali tak trzy albo cztery razy tam i z powrotem, odprowadzając się nawzajem z czystej i bezinteresownej przyjaźni. Wreszcie gdy się poprostu zmęczyli, lub może w chwili zapomnienia, udawało im się jakoś rozstać i wkrótce deski naszego długiego trapu uginały się, trzeszcząc, pod ciężarem pana B. wracającego nareszcie na statek.
Barczysta jego postać przystawała, chwiejąc się, na barjerze.
— Wachtowy!
— Jestem.
Pauza.
Czekał na chwilę równowagi, zanim się odważył zejść po trzech stopniach wewnętrznej drabiny od ba-