Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Moje stanowisko miało jednak strony ujemne. Raz zimą, w ciemną, wietrzną lipcową noc, gdy stałem sennie przy rufówce w miejscu osłoniętem od deszczu, coś podobnego do strusia wbiegło po trapie. Mówię że to stworzenie było podobne do strusia, gdyż biegło na dwóch nogach i machało krótkiemi skrzydłami, jakby sobie pomagając. Był to jednak człowiek, tylko że kaftan jego, rozdarty na plecach i powiewający w dwóch połowach koło ramion, nadawał mu ten dziwaczny, ptasi wygląd. Przynajmniej domyślam się że to był kaftan, bo niepodobna było coś dojrzeć wyraźnie. Jak się temu człowiekowi udało wpaść na mnie odrazu z taką szybkością i nie potknąć się na obcym pokładzie, tego zrozumieć nie mogę. Musiał widzieć po ciemku lepiej niż kot. Chwytając oddech, zasypał mię prośbami abym mu pozwolił schronić się do rana w naszym kubryku. Stosownie do surowych rozkazów dowództwa odmówiłem, z początku łagodnie a potem tonem ostrzejszym, gdy nalegał ze wzrastającą bezczelnością.
— Na miłość boską, niechże mnie pan wpuści, panie poruczniku! Gonią za mną — a ja zwędziłem zegarek!
— Proszę się stąd wynosić! — rzekłem.
— Niechże się pan nie znęca nad biedakiem, panie kolego! — zaskomlał żałośnie.
— No, marsz na brzeg natychmiast. Słyszano?
Milczenie. Zdawało mi się że się skulił, jakby mu zabrakło słów ze zmartwienia; potem — łup! poczułem wstrząs i ujrzałem olśniewający błysk, w którym natręt znikł, zostawiając mię leżącego nawznak na pokładzie z najokropniej podbitem okiem; chyba jeszcze nikt nie oberwał takiego sińca podczas wiernego pełnienia obowiązków. Wszystko to cienie! cienie! Mam