Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXIV

W gruncie rzeczy bowiem wichura, która włada głosem tak potężnym, nie może się wypowiedzieć. To tylko człowiek odtwarza czasem w przygodnych słowach żywiołową wściekłość swego wroga. I tak utkwiła mi w pamięci burza, na którą składał się głęboki, dudniący ryk bez końca, światło księżyca i jedno wypowiedziane zdanie.
Było to w pobliżu tego drugiego przylądka, który jest zawsze pozbawiony swego określenia, jak przylądek Dobrej Nadziei pozbawiony jest swojej nazwy. Było to w pobliżu Hornu. Jeśli chodzi o wierne oddanie rozpętanej dzikości, niema jak sztorm w jasnym blasku księżyca na wysokich szerokościach.
Statek, ustawiony w dryf, chylił się przed olbrzymiemi błyszczącemi falami i połyskiwał wilgocią od pokładu do jabłek; jedyny jego podniesiony żagiel odcinał się, czarny jak sadza, na posępnym błękicie powietrza. Byłem wówczas bardzo młody i cierpiałem wskutek znużenia, zimna oraz nieprzemakalnego ubrania, które przepuszczało wodę wszystkiemi szwami. Zapragnąłem ludzkiego towarzystwa i zszedłem z tylnego pomostu aby stanąć u boku bosmana (człowieka którego nie lubiłem) w miejscu względnie suchem, gdzie w najgorszym razie woda sięgała tylko do kolan. Nad naszemi głowami przelatywały ustawicznie grzmiące wybuchy wiatru, usprawiedliwiając marynarskie powiedzenie: „Wali jak z armat“. I z tej to właśnie potrzeby ludzkiego towarzystwa rzekłem, a raczej krzyknąłem, stojąc bardzo blisko bosmana:
— Dmie że aż, aż, bosmanie!
Odpowiedź jego brzmiała: