Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiatr wył, a statek leżał na boku, tak że połowa załogi pływała, a druga połowa czepiała się rozpaczliwie wszystkiego co się znalazło pod ręką — zależnie od podwietrznej czy też nawietrznej strony pokładu, gdzie ludzie zostali zaskoczeni przez katastrofę. Nie potrzebuję wspominać o krzykach, były zaledwie kroplą w oceanie hałasu, a jednak wydaje mi się że charakter tego sztormu mieści się we wspomnieniu o małym, niezbyt imponującym, bladym człowieku z gołą głową i bardzo spokojną twarzą. Kapitan Jones — tak go nazwijmy — został zaskoczony. Przy pierwszym objawie zupełnie nieprzewidzianego natarcia wydał dwa rozkazy, potem zaś doniosłość jego błędu jakby go oszołomiła. Robiliśmy wszystko co było trzeba i co dało się zrobić. Statek sprawiał się dobrze. Upłynął naturalnie pewien czas, nimeśmy mogli odsapnąć wśród zapamiętałej krętaniny, lecz w ciągu pracy, podniecenia, hałasu i do pewnego stopnia popłochu odczuwaliśmy bezustanku obecność tego cichego, niskiego mężczyzny, który stał na rufówce bez słowa i bez ruchu, często przesłonięty pędzącemi bryzgami.
Gdyśmy, oficerowie, wdrapali się wreszcie na rufówkę, kapitan jakby się ocknął z tego odrętwienia i krzyknął do nas z wiatrem:
— Do pomp!
Potem znikł. Co się tyczy statku, nie potrzebuję mówić że nie rozstał się jeszcze z tym światem, choć zaraz połknęła go noc, jedna z najczarniejszych jakie pamiętam. Bogiem a prawdą, wątpię aby nam wówczas groziło wielkie niebezpieczeństwo; a chociaż przeżycie nasze należało do zgiełkliwych i szczególnie wstrząsających, zapadło mi w pamięć jako pełne spokoju milczenie.