Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale nie przepuściłem sposobności, która mi się nasuwała.
— Bo, panie kapitanie — rzekłem usprawiedliwiającym się tonem — szliśmy bardzo przyzwoicie jedenaście węzłów, i myślałem że to potrwa jeszcze z pół godziny.
Spojrzał na mnie groźnie spodełba i czas jakiś leżał bez ruchu, z głową na białej poduszce.
— Aha, właśnie, jeszcze z pół godziny. W taki to sposób maszty idą za burtę.
I na tem się skończyło wcieranie. Poczekałem sekundę i wyszedłem, zamykając drzwi ostrożnie za sobą.
A więc obcowałem z morzem, kochałem je i opuściłem, nie ujrzawszy nigdy, jak wielka nadbudowa z patyków, pajęczyn i babiego lata idzie za burtę. Poprostu sprzyjało mi szczęście. Ale co się tyczy bidnego P., jestem pewien że nie byłby wykręcił się sianem gdyby nie bóg sztormów, który zawezwał go wcześnie z tej ziemi, będącej w trzech czwartych oceanem i — co za tem idzie — przybytkiem odpowiednim dla marynarzy. W parę lat później spotkałem w indyjskim porcie człowieka, który służył na okrętach tego samego towarzystwa okrętowego. Różne nazwiska pojawiły się w czasie naszej rozmowy, nazwiska naszych kolegów w tym samym zawodzie; zapytałem naturalnie i o pana P. Czy dostał już dowództwo? A mój rozmówca odpowiedział niedbale:
— Nie; ale w każdym razie karjera jego jest zapewniona. Wielki bałwan zmiótł go z pokładu między Nową Zelandją a Hornem.
I tak P. przeniósł się na tamten świat z pośród wysokich masztów, których niejednokrotnie doświadczał do ostateczności w burzliwą pogodę. Pokazał mi co zna-