Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dla młodzika, że dowódca taki jak kapitan S. mu zaufał, pozornie bez żadnego nadzoru; chociaż, o ile sobie przypominam, ani z tonu, ani z zachowania kapitana S., ani z treści jego uwag do mnie zwróconych nie można było wnioskować — nawet przy najlepszych chęciach — że ma korzystną opinję o mych zdolnościach. A muszę powiedzieć że był to najprzykrzejszy z dowódców, jeśli chodziło o wydostanie od niego rozkazu w nocy. Gdy miałem wachtę od ósmej do północy, około dziewiątej opuszczał pokład ze słowami: „Niech pan mi nie sprzątnie ani jednego żagla“. Potem, zanim znikł w kajutowem zejściu, dodawał krótko: „Proszę żeby mi pan nic nie zwijał“. Miło mi stwierdzić że zawsze trzymałem się jego rozkazów; jednakże pewnej nocy zaskoczyła mnie poniekąd nagła zmiana wiatru.
Zapanował naturalnie porządny zgiełk; ludzie biegali wkoło, krzyczeli, żagle łopotały — że wprost bębenki w uszach mogły popękać. Ale S. nie zjawił się na pokładzie. Gdy w godzinę później pierwszy oficer mię zwolnił, kapitan S. przysłał po mnie. Wszedłem do jego kajuty nawigacyjnej; leżał na kanapie otulony derką; pod głową miał poduszkę.
— Co się działo dopiero co u was na pokładzie? — zapytał.
— Wiatr odszedł na podwietrzną ćwiartkę, panie kapitanie — odrzekłem.
— A nie widział pan że zmiana się zbliża?
— Tak, panie kapitanie, przypuszczałem że wkrótce nastąpi.
— Więc dlaczego pan nie podciągnął głównych żagli? — zapytał głosem, od którego krew powinna była zastygnąć mi w żyłach.