Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych zaletach w przypływie egotyzmu sprzeniewierzył się swemu usposobieniu. Nie była to sztuka dla sztuki, tylko dla osobistych celów dowódcy, i ponura przegrana stała się karą, którą kapitan zapłacił za ten największy z grzechów. Mogło się skończyć jeszcze gorzej, ale tak się złożyło że nie wpędziliśmy statku na brzeg, aniśmy nie wybili porządnej dziury w wielkim okręcie, którego kolumny masztów były pomalowane na biało. Dziwna rzecz iż się łańcuchy od naszych obu kotwic nie urwały, bo można sobie wyobrazić że nie zwlekałem po rozkazie: „Rzuć!“ który drżące wargi kapitana wypowiedziały zupełnie nieznanym mi głosem. Rzuciłem obie kotwice z szybkością, która po dziś dzień mnie zdumiewa gdy o tem wspomnę. Na żadnym przeciętnym handlowym statku nie rzucono kotwic z szybkością tak fantastyczną. I obie chwyciły. Byłbym ucałował z wdzięczności ich szorstkie, zimne żelazne łapy, gdyby się nie zaryły w lepki muł pod dziesięciu sążniami wody. W rezultacie zatrzymaliśmy się, mając bukszpryt holenderskiego brygu w naszym bezań–żaglu — i na tem koniec. Upiekło się nam.
Ale w sztuce liczyć na szczęście nie można. Po jakimś czasie szyper mruknął do mnie z nieśmiałością: „Jakoś nie chciał w porę pójść na wiatr. Co mu się stało?“ A ja nic nie odrzekłem.
Lecz odpowiedź była jasna. Okręt przeniknął chwilową słabość swego człowieka. Ze wszystkich żywych stworzeń na lądzie i morzu tylko okrętów nie można nabrać na fałszywe pozory, tylko okręty nie zniosą partactwa ze strony swoich dowódców.