Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo serdecznie. I była to właśnie odwrotna strona nieocenionych zalet pana B., iż w żaden sposób nie mógł się zdobyć na przeświadczenie że statek jest w moich rękach bezpieczny. Po pierwsze, pan B. był o pięć lat starszy ode mnie, w epoce życia kiedy pięć lat naprawdę coś znaczy, albowiem ja miałem dwadzieścia dziewięć a on trzydzieści cztery; powtóre, zaraz po opuszczeniu portu (nie widzę powodu aby taić że to był Bangkok), niektóre z moich manewrów na wodach zatoki Sjamskiej napędziły panu B. strachu, czego mi nie mógł zapomnieć. Od tamtej chwili żywił stale tajemną, gorzką myśl o mej bezwzględnej, zuchwałej lekkomyślności. Lecz wnoszę iż polubiliśmy się po upływie dwóch lat i trzech miesięcy wspólnego życia — chyba że męski uścisk dłoni przy rozstaniu nic nie znaczy.
Ogniwem między nami był okręt; i w tem właśnie okręt — choć posiada cechy kobiece, choć miłość do niego nie ma nic wspólnego z rozsądkiem — w tem właśnie okręt różni się od kobiety. Byłem strasznie przejęty swem pierwszem dowództwem, czemu się dziwić nie można, lecz muszę przyznać że uczucia pana B. były wznioślejsze. Każdemu z nas oczywiście zależało niezmiernie na pięknym wyglądzie ukochanego objektu; a choć ja byłem tym, który zbierał na lądzie pochwały dla statku, panu B. przypadło w udziale uczucie głębszej dumy, podobne do uczucia oddanej panny służącej. W tem wiernem, pełnem chełpliwości przywiązaniu do małego stateczku, B. posuwał się tak daleko, że chodził i otrzepywał kurz osiadły na politurowanej poręczy z tikowego drzewa — i to jedwabną chustką do nosa, darem pani B., jak mi się zdaje.