Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wąsy, chudą, czerwoną twarz i niespokojne oczy. Był to marynarz pełnowartościowy.
Analizując teraz, po wielu latach, odblask uczuć, które wynikły z zetknięcia się naszych indywidualności, odkrywam w nich bez wielkiego zdziwienia coś w rodzaju niechęci. W gruncie rzeczy sądzę że dla młodego dowódcy był to najprzykrzejszy kolega jakiego sobie można wystawić. Jeśli wolno krytykować nieobecnych, powiedziałbym że miał trochę zanadto tego poczucia niebezpieczeństwa, które w marynarzu jest tak bezcenne. Robił wrażenie bardzo niepokojące, gdyż zdawało się że gotów jest ustawicznie zmagać się z jakąś zagrażającą klęską, nawet gdy siedział przy stole po mojej prawicy nad talerzem pekeflajszu. Pośpieszę dodać, iż posiadał także ową drugą cechę niezbędną dla odpowiedzialnego marynarza — pełną wiarę w siebie. W tem sęk że posiadał obie te zalety w stopniu niepokojącym. Jego wiecznie czujne zachowanie, urywana, nerwowa rozmowa, nawet jego jak gdyby umyślne milczenia mogły nasuwać podejrzenie — i sądzę że je nasuwały — iż jego zdaniem statek nie jest ani chwili bezpieczny w mych rękach. Takim był człowiek pilnujący kotwic na barku o niespełna pięciuset tonach — mojem pierwszem dowództwie — stateczku, który nie istnieje już na tej ziemi, lecz który z całą pewnością będzie tkliwie wspominany, póki ja żyję. Żadna kotwica nie mogłaby przy rzuceniu zaplątać się w łańcuch pod przenikliwem okiem pana B. Przyjemnie było mieć to poczucie, gdy na otwartej redzie słyszało się w kabinie wycie wiatru; ale były chwile, kiedy niecierpiałem pana B. całą duszą. Po sposobie, w jaki czasem na mnie spoglądał, sądzę że odpłacał mi to nieraz z nawiązką. Tak się złożyło, że obaj kochaliśmy mały bark