Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mrok głębszy od pochmurnej nocy; uszedłszy kilka kroków, dostrzegłem drobne światełko latarni stojącej na bulwarze i rozróżniłem okutane postacie sunące ku niej z różnych stron. To piloci z trzeciej kompanji śpieszą ku łodzi. Wstępują na pokład w milczeniu, zbyt śpiący aby rozmawiać. Ale słychać ciche pochrząkiwania i jedno rozgłośne ziewnięcie. Ktoś nawet wykrzykuje: „Ah! Coquin de sort!“ i wzdycha ciężko nad swym twardym losem.
Patron trzeciej kompanji (w owym czasie było — jak mi się zdaje — pięć kompanij pilotów), szwagier mego przyjaciela Solary (Baptistin), jest to barczysty, czterdziestoletni mężczyzna o szerokich piersiach, który patrzy bystro i szczerze zawsze prosto w oczy. Wita mię półgłośnem, serdecznem: „Hé, l’ami! Comment va?” Ze swemi przystrzyżonemi wąsami i masywną, otwartą twarzą, energiczną a zarazem łagodną, jest pięknym okazem południowca o typie spokojnym. Albowiem istnieje taki typ, w którym płocha, południowa namiętność przeistacza się w solidną siłę. Patron ma włosy jasne, ale niktby go nie wziął za człowieka północy, nawet w mętnym połysku latarni stojącej na bulwarze. Wart jest dwunastu przeciętnych Normandczyków czy Bretonów, a w całym olbrzymim zasięgu śródziemnomorskich wybrzeży nie znajdzie się pół tuzina ludzi jego pokroju.
Stojąc przy sterze, wyciąga zegarek z pod grubej kurtki i schyla nad nim głowę w świetle padającem od latarni. Już czas. Jego miły głos wydaje spokojnie półgłośny rozkaz: „Larguez“. Wysunięte nagle ramię porywa latarnię z bulwaru i wielka, półkryta łódź pełna ludzi wysuwa się z głuchego czarnego cienia fortu, pociągnięta z początku przez linę, a potem pę-