Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzona równomiernemi uderzeniami czterech mocnych wioseł. Otwarta woda avant-port błyszczy pod księżycem jak usiana miljonami cekinów, długie, białe molo połyskuje niby gruba sztaba srebra. Z krótkim zgrzytem bloków i jednym jedynym jedwabnym szelestem żagiel wypełnia się lekką bryzą tak ostrą, jakby spływała wprost z zamarzniętego księżyca; tymczasem ustał stukot wciągniętych wioseł i łódź zda się stoi na miejscu, otoczona tajemniczym szeptem, cichym i nieziemskim, niby szmerem świetlistych promieni, rozbijających się jak gwałtowna ulewa o morze — twarde, gładkie bez cienia.
Pamiętam dobrze tę ostatnią noc spędzoną z pilotami trzeciej kompanji. Poznałem później czar księżycowego światła na różnych morzach i wybrzeżach — pokrytych lasem, skalistych, usianych piaszczystemi diunami — ale nigdy nie objawił mi się w tak doskonałej i niezwykłej postaci, jakby mi pozwolono spojrzeć na rzeczy materjalne od strony mistycznej. Chyba przez całe godziny nikt w łodzi nie przemówił. Piloci siedzieli w dwóch rzędach, zwróceni twarzami do siebie, i drzemali, skrzyżowawszy ramiona, z głowami opuszczonemi na piersi. Czapki mieli najprzeróżniejsze: sukienne, wełniane, skórzane, z klapami na uszach, z chwastami, było tam parę malowniczych beretów naciągniętych na czoło; a pewien stary dziadunio o wygolonej, kościstej twarzy i wielkim, zakrzywionym nosie, miał płaszcz z kapturem, w którym wyglądał pośród nas niby mnich wieziony Bóg wie gdzie przez tę milczącą kompanję marynarzy, nieruchomych i jakby martwych.
Palce moje tęskniły za sterem; w pewnej chwili mój przyjaciel, le patron, odstąpił mi go niby zaufany