Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rano bo rano przyszedł, co? — oświadczył drugi mechanik i uśmiechnął się obojętnie. Był to wstrzemięźliwy człowiek o dobrym żołądku i spokojnym, rozsądnym stosunku do życia — nawet na głodno.
— Tak — rzekłem. — Zamknęli się ze starym. Ma do niego jakiś bardzo ważny interes.
— Będzie go zanudzał bez końca — zauważył główny mechanik.
Uśmiechnął się dość kwaśno. Chorował na żołądek i rano głód mu bardzo dokuczał. Drugi mechanik uśmiechnął się od ucha do ucha i dwie prostopadłe fałdy zarysowały się na jego wygolonych policzkach. Ja uśmiechnąłem się także, ale nie mogę powiedzieć, abym się czuł ubawiony. Nie widziałem nic zabawnego w tym człowieku, którego nazwiska nie można było wymienić bez uśmiechu na całym archipelagu Malajskim. Owego rana jadł z nami śniadanie, milcząc i patrząc przeważnie w swą filiżankę. Zawiadomiłem go, że moi ludzie znaleźli kuca, brykającego we mgle tuż obok studni głębokości ośmiu stóp, gdzie Almayer trzymał zwykle swój zapas gumy. Pokrywa studni była zdjęta, nikogo w pobliżu, i cała moja załoga ledwie że nie zleciała na łeb na szyję do tej przeklętej dziury. Jurumudi Itam, najlepszy z naszych podoficerów, biegły w delikatnem szyciu (naprawiał flagi i przyszywał nam guziki do ubrań) został paskudnie kopnięty w ramię.
Zdawało się że zarówno wyrzuty sumienia jak i uczucie wdzięczności obce są charakterowi Almayera. Wymamrotał:
— Pan mówi o tamtym piracie?
— Jakim znów piracie? Ten człowiek jest od jedenastu lat na statku — rzekłem z oburzeniem.