Nie należy przypuszczać iż zapomniałem o „Szaleństwie Almayera“, opisując wspomnienia, które ogarnęły mię przez te pół godziny między wyjściem mego wuja a spotkaniem się z nim przy obiedzie. Zwierzyłem się już, że moja pierwsza powieść została poczęta w lenistwie — podczas urlopu — i jak sądzę dałem do zrozumienia, iż pisanie jej wciąż odkładałem. Lecz nigdy nie schodziła mi z myśli, nawet gdy nadzieja ukończenia jej była bardzo nikła. Wiele rzeczy stawało mi na przeszkodzie: codzienne obowiązki, nowe wrażenia, stare wspominki. Ta powieść nie jest wynikiem potrzeby — sławetnej potrzeby wypowiedzenia się, którą artyści odkrywają w sobie, szukając źródeł swej twórczości. Potrzeba, która mną powodowała, była ukryta i niejasna, była objawem zatajonym i niezrozumiałym. A może jaki leniwy, płochy czarodziej (w Londynie z pewnością są czarodzieje) rzucił na mnie urok przez okno swego gabinetu, gdy zwiedzałem labirynt ulic na wschód i zachód od mego domu, podczas samotnych przechadzek bez mapy ani kompasu. Nim się wziąłem do tej powieści, nie pisałem nic prócz listów, a i tych niewiele. Nigdy w życiu nie notowałem żadnych wypadków, wrażeń czy anegdot. Pomysł uplanowanej książki był mi najzupełniej obcy, gdy zasiadłem do pisania; ambitne marzenie aby się stać autorem nie pojawiło się nigdy wśród urojonych, pełnych wdzięku
Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/102
Wygląd