Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kołdrze okrywającej moje łóżko. Słowa te odnosiły się do pewnego zachodu słońca na wyspach malajskich i ukształtowały się w mym mózgu wśród gorączkowej wizji lasów, i rzek, i mórz, leżących daleko od handlowego a jednak romantycznego miasta północnej półkuli. Lecz właśnie w owej chwili nastrój pełen wizyj i słów został zniweczony przez trzeciego oficera, wesołego, przeciętnego młodzika, który wszedł, trzaskając drzwiami, i wykrzyknął: „Jak tu u pana rozkosznie ciepło!“
Było rzeczywiście ciepło. Otworzyłem kaloryfer, ustawiwszy blaszankę pod cieknącym kurkiem; może nie wiecie, że woda cieknie przez szparę, którą para się nie przedostanie. Nie mam pojęcia co mój młodociany przyjaciel robił na pokładzie przez cały ten ranek, lecz ręce, które mocno zacierał, były bardzo czerwone; sam ich wygląd przejął mię chłodem. Młodzieniec ów pozostał jedynym z moich znajomych uprawiającym grę na banjo, a że był przytem młodszym synem dymisjonowanego generała, więc przez dziwną a bezsensowną asocjację myśli zawsze mi się wydaje, iż poemat p. Kiplinga dotyczy wyłącznie jego osoby. Jeśli mój młody kolega nie grał na banjo, pasjami lubił siedzieć i na nie patrzeć. Zabrał się i teraz do tej sentymentalnej kontemplacji; przyglądałem mu się badawczo, a on rozmyślał chwilę nad strunami, poczem zapytał lekko:
— Co też pan tam wciąż bazgrze, jeśli wolno zapytać?
Było to pytanie zupełnie usprawiedliwione, ale nic nie odrzekłem i odwróciłem poprostu blok w odruchu instynktownej skrytości: nie mogłem powiedzieć temu młodzikowi, że wypłoszył mi z myśli psychologję Niny