Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — mruknął do siebie niewyraźnie.
Groza niepewności ogarnęła kapitana Whalleya, straszne zwątpienie o ludziach, o rzeczach — nawet o ziemi. Sterował trzydzieści sześć razy przy tym samym kursie, według tego samego kompasu; jeśli było coś pewnego na świecie, to absolutna, bezwzględna nieomylność przyrządu. Więc co się stało? Czy serang kłamał? Dlaczegoby miał kłamać? Dlaczego? Może on także ślepnie?
— Czy jest mgła? Patrz w dół na wodę. Nisko, słyszysz?
— Tuanie, nie ma mgły. Zobacz sam.
Kapitan Whalley wysiłkiem woli opanował drżenie nóg. Czy zatrzymać maszyny od razu i tym samym się zdradzić? Pod wływem niezdecydowania różne dziwaczne myśli zaczęły się w nim kłębić. Oto stało się coś niezwykłego, a on nie umie z tym czymś się zmierzyć. W owej chwili niewypowiedzianej męki ujrzał twarz Ivy — twarz młodej dziewczyny — ze zdumiewającą siłą złudzenia. Nie, nie wolno mu się zdradzić, kiedy zabrnął dla niej aż tak daleko.
— Czy się trzymałeś kursu? Uważałeś na ster? Mów prawdę!
Ya, tuanie. Jesteśmy na kursie. Patrz.
Kapitan Whalley jednym susem znalazł się przy kompasie, który w jego oczach wyglądał jak mętna plama światła wśród nieskończoności głuchego mroku. Prawie dotykając twarzą szkła, mógł dawniej...
Zmuszony się pochylić tak nisko, wyciągnął machinalnie rękę w stronę gdzie — jak wiedział — był drewniany słupek, aby się go przytrzymać. Dłoń jego objęła coś co nie było drzewem tylko tkaniną. Lekkie pociągnięcie dodało ciężaru, wieszadło się urwało i kurtka Massyego, spadając, uderzyła ciężko o pomost z głuchym stukiem i brzękiem.
— Co to jest?