Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy zobaczysz ląd, zaraz mi powiedz, serangu.
— Tak, tuanie. Jeszcze nic nie widać!
— Jeszcze nie widać — zgadzał się kapitan Whalley.
Statek był mu najlepszym przyjacielem w tym okresie upadku. Whalley posyłał córce wszystkie pieniądze, które zarobił na Sofali i przez Sofalę. Myśli jego przylgnęły do Ivy. Jakże często oboje z żoną gawędzili nad kołyską dziecka w wielkiej kajucie Kondora; Ivy urośnie, wyjdzie za mąż, miłość jej do rodziców nie zmniejszy się nigdy, a oni zamieszkają blisko córki aby przyglądać się jej szczęściu — i tak będzie trwało bez końca.
A tymczasem jego żona nie żyła, córce dał wszystko co miał do oddania; pragnął zbliżyć się do niej, zobaczyć jej twarz, żyć wśród dźwięku jej głosu, który by uczynił mu znośnym przebywanie za życia w grobowym mroku. Zbyt długo był pozbawiony miłości. Wyobraził sobie tkliwość Ivy.
Serang wytężał wzrok ku przodowi; od czasu do czasu spoglądał na fotel. Wiercił się niespokojnie i nagle tuż pod bokiem Whalleya wybuchnął:
— Tuanie, czy dostrzegasz ląd?
Zaniepokojony głos od razu postawił kapitana na nogi. Czy on dostrzega! Przekleństwo ślepoty przygniotło go stokroć silniej wobec tego pytania.
— Która godzina? — zawołał.
— Pół do czwartej, tuanie.
— Jesteśmy blisko lądu. Musisz go zobaczyć, słyszysz? Patrz bacznie! Patrz!
Zbudzony nagłym dźwiękiem głosów z krótkiej drzemki, Massy, siedząc na ostatnim stopniu drabiny, nie mógł sobie zdać sprawy, dlaczego się tam znalazł. Aha! Słabo mu się zrobiło. Rzucić nasiona wypadku, to jeszcze co innego niż patrzeć na potworny owoc zwisający nad głową, owoc który spadnie za chwilę wśród zgiełku wzburzonych głosów.