Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałem jak mówił, że ma okropne trudności z kotłami i że na jego miejscu każdy by szukał ucieczki w trunkach — rzekł Sterne złośliwie.
W odpowiedzi Massy wysyczał, iż weźmie i rozwali drzwi do kajuty drugiego mechanika. Van Wyk, chcąc ich wyminąć, przeszedł w ciemności na drugą stronę opustoszałego pokładu. Potem deski małego mola zaskrzypiały słabo pod jego śpiesznymi krokami.
— Proszę pana! Proszę pana!
Van Wyk szedł dalej; ktoś biegł za nim ścieżką.
— Pan zapomniał wziąć swoją pocztę.
Sterne dopędził go z pliką papierów w ręku.
— Ach prawda, dziękuję.
Ale gdy Sterne szedł wciąż u jego boku, Van Wyk przystanął. Zwisający okap spuszczał się nisko na oświetlony front willi i rzucał czarny, wyraźnie zarysowany cień w głąb nocy. Wielka cisza panowała naokół. Pobrzękiwanie nożów i lekki dźwięk szkła dały się słyszeć. Służba Van Wyka krzątała się po werandzie, nakrywając do stołu na dwie osoby.
— Zdaje się że pan nie ufa wcale moim dobrym intencjom co do sprawy, o której panu mówiłem — rzekł Sterne.
— Ja po prostu nie mogę pojąć o co panu chodzi.
— Kapitan Whalley jest człowiekiem bardzo śmiałym, ale musi zrozumieć że przegrał sprawę. Z nikim więcej o tym mówić nie będę. Niech mi pan wierzy, że postępuję z wielką względnością, lecz obowiązek jest obowiązkiem. Nie chcę robić z tego awantury. Ja tylko pana proszę, jako jego przyjaciela: niech mu pan powie, że musi dać za wygraną. To wystarczy.
Van Wyk poczuł lęk przed tym dziwnym i odrażającym przywilejem przyjaźni. Nie chciał się poniżać żądaniem choćby najmniejszych wyjaśnień, a jednocześnie nie uważał za bezpieczne pozbyć się oficera w sposób obelżywy — na