Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

u kapelusza. Przeszła tuż koło grupy śmiejących się mężczyzn, których śmiech można było zgasić jednym słowem. Szła krokiem opieszałym, ale trzymała się prosto; towarzysz Ossipon popatrzył na nią ze zgrozą, nim ruszył z miejsca.
Pociąg już stał, przed szeregiem otwartych drzwi wagonów nie było prawie nikogo. Ze względu na porę roku i ohydną pogodę pasażerowie stawili się nielicznie. Pani Verloc szła powoli wzdłuż pustych przedziałów, póki Ossipon nie dotknął z tyłu jej łokcia.
— Wejdź tutaj.
Weszła, a on został na peronie i rozglądał się w koło. Pochyliła się ku niemu i rzekła szeptem:
— Co to znaczy, Tomie? Jakieś niebezpieczeństwo?
— Poczekaj. Tam idzie konduktor.
Ossipon zaczepił człowieka w mundurze. Rozmawiali przez chwilę. Słyszała jak konduktor powiedział: „Dobrze, proszę pana“, dotykając czapki. Ossipon wrócił i rzekł:
— Powiedziałem mu, żeby nie wpuszczał nikogo do naszego przedziału.
Pochyliła się naprzód, siedząc.
— Ty myślisz o wszystkim... Uratujesz mię, Tomie? — zapytała w porywie strachu, podnosząc raptem woalkę, aby spojrzeć na swego zbawcę.
Odsłoniła twarz jak z kamienia. A z twarzy tej patrzyły źrenice wielkie, suche, rozwarte szeroko, matowe, wygasłe, jak dwie czarne dziury w świecących białkach.
— Nic nam nie grozi — rzekł, spoglądając w nie z natężeniem prawie drapieżnym; pani Verloc, uciekającej przed szubienicą, wydało się to spojrzenie