Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niby pod wpływem gorączki lub narkotyku; pomieszanie i zgryzota malowały się na niej. Podszedł wprost do kanapy i stanął, spoglądając na leżące tam swoje palto, jakby się bał go dotknąć.
— Co się stało? — zapytała pani Verloc stłumionym głosem. Przez uchylone drzwi dostrzegła, że klient jeszcze nie wyszedł.
— Okazuje się, że będę musiał wyjść — rzekł pan Verloc. Nie schylił się jednak po palto.
Bez słowa Winnie udała się do sklepu i zamknąwszy za sobą drzwi, poszła za ladę. Nie spojrzała otwarcie na klienta, póki nie usadowiła się wygodnie na krześle. Ale spostrzegła że gość był wysoki i szczupły, a wąsy miał podkręcone. I właśnie w owej chwili poprawiał śpiczaste ich końce. Jego długa, koścista twarz wychylała się z podniesionego kołnierza. Był trochę obryzgany błotem, trochę mokry od deszczu. Śniady brunet; jego kości policzkowe rysowały się wyraźnie pod nieco zaklęśniętymi skroniami. Zupełnie obcy człowiek. Wcale nie klient.
Pani Verloc przyglądała mu się spokojnie.
— Pan przyjeżdża z kontynentu? — odezwała się po chwili.
Wysoki, szczupły nieznajomy, nie patrząc właściwie na panią Verloc, odpowiedział tylko nikłym, dziwnym uśmiechem.
Spokojny i obojętny wzrok pani Verloc spoczywał na nim.
— Pan rozumie po angielsku, nieprawdaż?
— O tak. Rozumiem po angielsku.
W jego akcencie nie było nic cudzoziemskiego, tylko wymawiał słowa wolno, jakby mu to przychodziło z trudnością. Pani Verloc, opierając się na różnorodnych swych doświadczeniach, doszła do