Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze przez jakie pół minuty obserwował pan Władimir w lustrze mięsisty profil i wielką tuszę człowieka, który stał za nim. Jednocześnie zaś widział także własną twarz, okrągłą, wygoloną, różową w okolicy podbródka, o wąskich wrażliwych ustach stworzonych do wypowiadania subtelnych dowcipów, dzięki którym stał się ulubieńcem najwyższych sfer. Wreszcie zawrócił na pięcie i ruszył przez pokój z taką stanowczością, iż nawet końce jego niebanalnego staroświeckiego krawata zdawały się jeżyć od niewysłowionych gróźb. Ruchy miał tak szybkie i dzikie, że pan Verloc, który spojrzał na niego z ukosa, zadrżał w duchu.
— Oho! Pan sobie pozwala na czelność — zaczął pan Władimir zdumiewająco gardłowym tonem, nie tylko nie angielskim, ale wręcz nie europejskim, co przestraszyło nawet Verloca, doświadczonego bywalca międzynarodowych zaułków. — Pan się ośmiela... Więc przemówię panu do słuchu. Nic tu z pana głosu nie przyjdzie. Nie potrzeba nam pana głosu. Potrzeba nam faktów — przerażających faktów — do jasnej cholery — dodał z opanowaną dzikością, mówiąc Verlocowi prosto w twarz.
— Nie zastraszy mnie pan swym barbarzyńskim obejściem — bronił się ochrypłym głosem pan Verloc, patrząc w dywan. W odpowiedzi na to jego interlokutor, uśmiechając się kpiąco znad zjeżonego fontazia, przeszedł na język francuski.
— Pan się podaje za „agent provocateur“. Zajęciem odpowiednim dla „agent provocateur“ jest prowokacja. O ile wiem z informacyj, które mamy o panu, przez trzy ostatnie lata nie zrobił pan nic żeby na swój chleb zarobić.