Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nej“ — oświadczył Verloc z nieukrywanym zadowoleniem. Dodał, że potrafi przekrzyczeć każdy hałas i nagle to zademonstrował.
— Proszę, niech pan mi pozwoli — rzekł.
Z głową spuszczoną, nie podnosząc oczu, przeszedł przez pokój szybkim, ciężkim krokiem, zmierzając ku drzwiom balkonowym i uchylił ich jakby pod wpływem nieodpartego impulsu. Pan Władimir porwał się zdumiony z głębi fotela i spojrzał przez ramię Verloca; w dole, za dziedzińcem ambasady, dobry jeszcze kawał za otwartą bramą, widać było szerokie plecy policjanta, który stał bezczynnie i śledził wspaniały wózek z jakimś dzieckiem, przejeżdżający pompatycznie przez skwer.
— Policja! — rzekł Verloc bez najmniejszego wysiłku, jak gdyby szeptał; pan Władimir zaś wybuchnął śmiechem, zobaczywszy że policjant odwrócił się na pięcie niby żgnięty z tyłu. Verloc zamknął spokojnie okno i wrócił na środek pokoju.
— Dzięki temu głosowi — rzekł, zniżywszy ton do konwersacyjnego, chrypliwego brzmienia — wierzono mi z reguły. A przy tym wiedziałem co mówić!
Pan Władimir, poprawiając krawat, śledził Verloca w lustrze nad kominkiem.
— Nie wątpię że pan wyuczył się na pamięć socjalistyczno-rewolucyjnego żargonu — rzekł pogardliwie. Vox et... Pewno nie studiował pan nigdy łaciny, co?
— Nie — burknął pan Verloc — Chyba tego się pan po mnie nie spodziewał. Jestem jednym z miliona. Któż zna łacinę? Zaledwie kilkuset durniów, którzy nie potrafią dbać o własną skórę.