Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A potem tamta głupia czereda na dolnym pokładzie rozpoczęła swą miłą zabawę, i dym nie pozwolił mi już nic dojrzeć.

— Brunatny nurt płynął wartko z głębi ciemności, niosąc nas w dół ku morzu dwa razy szybciej niż przedtem w górę rzeki; a życie Kurtza biegło też szybko, odpływając i odpływając z jego serca ku morzu nieubłaganego czasu. Dyrektor był bardzo spokojny; nie miał już teraz powodu do istotnych obaw i ogarniał nas obu przenikliwem, zadowolonem spojrzeniem: cała „historja“ skończyła się tak pomyślnie, jak tylko można było sobie życzyć. Widziałem że zbliża się czas, kiedy z paczki zwolenników „niezdrowej metody“ zostanę sam jeden. Pielgrzymi spoglądali na mnie niechętnie. Zostałem już, że tak powiem, zaliczony w poczet nieboszczyków. To dziwne jak się łatwo zgodziłem na to nieprzewidziane wspólnictwo, na ten wybór między koszmarami, narzucony mi w mrocznej krainie niepokojonej przez owe nędzne i chciwe widma.
— A Kurtz rozprawiał. Jakiż on miał głos! jaki głos! Dźwięczny, głęboki, aż do ostatniej chwili. Ten głos przeżył jego siły aby skryć we wspaniałych zwojach elokwencji jałowy mrok jego serca. Och, jak ten człowiek walczył, jak walczył! Pustkę jego zmęczonego mózgu nawiedzały teraz mgliste obrazy — obrazy bogactwa i sławy, zjawiające się na zawołanie niewygasłego dana szlachetnej i wzniosłej wymowy. Moja narzeczona, moja stacja, moja karjera, moje pomysły — na te wszystkie tematy wypowiadał od czasu do czasu różne wzniosłe sentencje. Cień dawnego Kurtza nawiedzał płytkiego pozera, którego losem był grób w pierwotnym czarnoziemie. Lecz zarówno szatańska miłość,