Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czył poprostu z uciechy. A przedtem o mało co nie zemdlał na widok rannego człowieka. Nie mogłem się powstrzymać i rzekłem:
— „W każdym razie narobiliście panowie mnóstwo dymu“.
— Widziałem po wierzchołkach zarośli, które wstrząsnęły się i opadły, że prawie wszystkie strzały poszły za wysoko. Nie można trafić jeśli się nie celuje i nie strzela od ramienia, tymczasem ci faceci strzelali, oparłszy kolbę o biodro i zamknąwszy oczy. Twierdziłem więc — i miałem rację — że odwrót dzikich był wywołany przez świst gwizdawki parowej. Usłyszawszy to, pielgrzymi zapomnieli o Kurtzu i zaczęli na mnie ryczeć, zaprzeczając z oburzeniem.
— Dyrektor stał obok koła i szeptał do mnie poufnie, że w każdym razie trzeba koniecznie ujechać dobry kawał w dół rzeki zanim się ściemni, gdy wtem spostrzegłem w oddali polankę na wybrzeżu i zarysy jakiegoś budynku.
— „Co to takiego?“ spytałem.
— Klasnął w ręce ze zdziwienia.
— „Stacja!“ wykrzyknął. Skręciłem odrazu ku brzegowi, jadąc wciąż połową szybkości.
— Zobaczyłem przez szkła stok pagórka i zrzadka po nim rozsiane drzewa bez żadnego podszycia. Długa, chyląca się do upadku budowla na szczycie wzgórza nurzała się do połowy w wysokiej trawie; wielkie dziury na stromym dachu ziały czernią z oddali; tło stanowiły lasy i dżungla. Nie dostrzegłem ogrodzenia ani żadnego płotu; ale widać poprzednio stało tam coś w tym rodzaju, bo blisko domu tkwiło rzędem pół tuzina wysmukłych, zgruba ciosanych pali, o szczytach ozdobionych okrągłemi, rzeźbionemi kulami. Znikła