Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z pomiędzy tych słupów barjera, czy cokolwiek tam było innego. Las otaczał naturalnie to wszystko. Brzeg był pusty, a tuż nad wodą zobaczyłem białego pod kapeluszem wielkości koła od wozu; człowiek ów kiwał na nas wytrwale ramieniem. Przypatrując się skrajowi lasu w górze i w dole, byłem prawie pewien że widzę tam jakiś ruch — ludzkie kształty przesuwające się gdzieniegdzie. Przejechałem przezornie obok stacji, poczem zatrzymałem maszyny i pozwoliłem statkowi dryfować w dół. Człowiek na brzegu zaczął wołać, nastając abyśmy wylądowali.
— „Napadli nas!“ krzyknął dyrektor.
— „Wiem, wiem. To dobrze“ — odkrzyknął tamten wesoło jakby nigdy nic. „Chodźcie tu. Wszystko w porządku. Bardzo się cieszę“.
— Wygląd jego przypominał mi coś znanego — śmiesznego — co już kiedyś widziałem. Manewrowałem aby przybić do brzegu, pytając się siebie: „Do czego ten człowiek jest podobny?“ Nagle błysnęło mi w głowie: wyglądał jak arlekin. Miał na sobie ubranie z jakiegoś materjału, prawdopodobnie z bronzowego płótna, które całe było pokryte łatami, jasnemi łatami, niebieskiemi, czerwonemi i żółtemi — łaty na plecach, łaty na przodzie, łaty na łokciach, na kolanach; barwna lamówka u kurtki, szkarłatna naszywka u końca spodni; w blasku słońca wyglądał w tem niezmiernie wesoło a przytem dziwnie schludnie, gdyż było widać jak pięknie te wszystkie łaty są zrobione. Chłopięca twarz bez zarostu o bardzo jasnej cerze, rysy bynajmniej nie wybitne, łuszczący się nos, małe niebieskie oczka; a na tej szczerej fizjonomji śmiech i posępność goniące się wciąż nawzajem, jak blaski i cienie po równinie zamiatanej przez wicher.