Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nawet nie jęczał. Muchy bzykały wśród wielkiego spokoju.
— Nagle usłyszałem wzrastający gwar i głośny tupot kroków. Przybyła karawana. Gwałtowny bełkot złożony z dziwacznych dźwięków wybuchnął po drugiej stronie desek. Wszyscy tragarze mówili jednocześnie a wśród tego hałasu rozległ się żałosny głos głównego agenta, który wołał po raz dwudziesty tego dnia, że „ma już tego dosyć“... Wstał powoli z krzesła.
— „Cóż to za okropny hałas“ — powiedział. Przeszedł pocichu przez pokój aby spojrzeć na chorego i rzekł do mnie, wracając: „On nie słyszy“.
— „Jakto, umarł?“ — spytałem przestraszony.
— „Nie, jeszcze nie“ — odrzekł z wielkim spokojem. Potem dodał, kiwnąwszy głową w stonę zgiełku na dziedzińcu: „Kiedy człowiek musi wciągać jak się należy pozycje, zaczyna czuć do tych dzikich nienawiść — śmiertelną nienawiść“. Zamyślił się na chwilę. „Jak pan zobaczy Kurtza“, ciągnął dalej — „niech mu pan powie ode mnie, że wszystko tutaj“ — spojrzał na pulpit — „jest w zupełnym porządku. Nie lubię pisać do niego — z tymi naszymi posłańcami niewiadomo nigdy, komu list może się dostać — tam na tej stacji centralnej“. Patrzył we mnie przez chwilę łagodnemi, wypukłemi oczyma. „O, ten to zajdzie daleko, bardzo daleko“ — zaczął znów. „Zajmie wkrótce ważne stanowisko w administracji. Postanowili tak ci u góry — rada spółki w Europie, rozumie pan“.
— Zabrał się znów do pracy. Hałas nazewnątrz ustał; wychodząc z chaty zatrzymałem się na progu. Wśród spokojnego brzęczenia much agent wracający