Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

legł się głęboki, gardłowy śmiech, jakby starego Hagberda, tylko cichy i łagodny, trafiający wprost do serca kobiety, głaszczący jej uszy.
— On nie jest porywczy, prawda? Bałbym się go tknąć. Chłopcy mi zawsze mówią, że nie znam własnej siły.
— On? To najłagodniejsza istota pod słońcem — przerwała.
— Nie mówiłaby pani tego, gdyby pani widziała jak gonił za mną w górę po schodach z twardym rzemieniem w ręku — rzekł; — przez szesnaście lat tego nie zapomniałem.
Wybuchnął znowu miękkim, stłumionym śmiechem, który oblał Bessie warem od stóp do głów. Rozległo się kołatanie u drzwi; serce skoczyło jej do gardła.
— Hejże, tatko! Niech mnie tatko wpuści. Ja jestem Harry, naprawdę. No prędzej! Wróciłem do domu o dzień za wcześnie.
Jedno z okien na piętrze otworzyło się.
— To kpiarz i szpicel — odezwał się z góry w ciemnościach głos starego Hagberda. — Bessie, ty się z nim nie zadawaj. Toby popsuło wszystko.
Bessie usłyszała jeszcze głos Harry’ego: „Słuchaj, tatusiu“ — a potem brzęczący łoskot. Okno zamknęło się z trzaskiem, i oto Harry stał przed nią znowu.
— Kubek w kubek to samo co dawniej. Wtedy o mało co nie zatłukł mnie na śmierć, żeby mi nie dać uciec, a teraz, kiedy wróciłem, rzuca mi szuflę psiakrew na łeb, żeby mnie nie wpuścić do domu. Otarła mi się o ramię.
Bessie zadrżała.
— Wszystko byłoby mi jedno — zaczął znów —