Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konało, jęli wodzić żywe tany, w wdzięcznych grupkach, po siedmiu.
A nocka na obłąkaną głowę sypała nasienie ciemnicy.

Nie mógł iść. Myślał o obojętności i przeczuwał wiotką sieć i krzyczącą śmieszność. Jednak obojętność, to niby ten krzew bezładny, wyschły na skręcie, jak się jedzie z lasu. Na cieniutkich, śmiesznych gałązkach tyle błota od kół, które przejeżdżały. Wichry jesienne wzięły pącze, liście i kwiaty, nie wzięły błota, które zaschło. Obojętność, to obłocony przydrożny stary krzew.
Nie mógł iść. Pojął radość tańczących komarów i wybełkotał: dokonało się. Błazeństwo rozrzewniło go. Wspomniał na dzieciństwo. W wielkim pokoju stał czasu szarówki za karę na nitce przywiązany do nogi fortepianu. Stał trzy godziny, aż przyszła mama i śpiewała, jak zawsze, smutne pieśni. I nie było mu żal, iż nie bawił się tego wieczora w Robinsona na dole u stawku.
Trzy godziny na nitce — to obojętność.
Prom, krzew wyschły, łańcuch lub też nitka... A może głaz pod płaczącą wierzbą lub sfinks wśród żaru puszczy.
Nie mógł pojąć. Przycisnął ciężar ku piersiom i żachnęło się ciało dziewczęcia w miłosnym uśpieniu. Zaleciała woń trupia, wdarła się przez nozdrza, osiadła pleśnią w ustach, trującą rdzą zawaliła piersi.