Przejdź do zawartości

Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.3.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pomywam statki, ostatni helota,
A dnia mnie takie nie gnębi poczęcie,
Tylko mną dziwne owłada zaklęcie:
Bolesna rozkosz, rozkoszna tęsknota.

I nieraz z ręki szczotka mi wypada,
Nieraz płat rzucam i cynowy dzbanek,
Oczy w zmrok wciskam, »co to?« warga szepce.

A niby głosem tysiąca niebianek
Każda mi ściana, każdy kąt powiada:
»Poezya! anioł w pomroków kolebce...«

XXXV.
Gdzież się twa postać święta nie przeciska!
Raz, by zapalać uciechy rumieńce,
To znów, by składać na mogiłach wieńce,
Gdzie żal i smętek perłą rosy błyska.

Z twej czary złotej żar i chłód wytryska;
Orzeźwiasz starce, rozgrzewasz młodzieńce,
Całujesz usty łagodnemi jeńce:
Ty jesteś wszędzie, gdzie grób i kołyska.

Lecz ponad wszystkich szczęśliw i bogaty,
Bo w sobie chowa całe skarbów światy,
Kogo kapłanem czynisz swej świątyni;

Kto swą i innych boleść i podnietę
Przybiera w kształty, kogo twój, mistrzyni,
Gorący uścisk przemienił w poetę...

XXXVI.
Nieraz, gdy padam w objęcia zadumy,
Na czarodziejskiej, czuję, jestem łące
I olśniewają mnie tu barw tysiące
I wraz kołyszą przetysiączne szumy.