Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wica opuściła kryjówkę i z założonemi na krzyż rękoma stanęła przed Luis’em.
— Ozema! Ozema! zawołali oblegający.
Napróżno Luis zaklinał księżniczkę aby się usunęła; żadna namowa skłonić jéj nie mogła do opuszczenia drogiego sercu swemu obrońcy. Nie chcąc narazić jéj życia, Luis rad nierad musiał z nią razem schronić się w miejsce bezpieczne.
— Zaraz potém w gromadzie napastników zjawił się wojownik dzikiego wejrzenia, któremu hałaśliwie opowiadać zaczęto dotychczasowe wypadki.
— Kaonabo? zapytał Luis Ozemy.
Dziewica czule spojrzała na młodzieńca i potrząsła głową.
— Nie! nie! odrzekła z żywością; Kaonabo, nie! nie!
Luis zrozumiał, że piérwsza część odpowiedzi znaczyła, iż przybysz nie jest Kaonabo, a druga wyrażała wstręt dla jéj osoby naczelnika Karaibów.
Narada przeciwników wkrótce była ukończoną, i sześciu z nich rzuciło się ku schronieniu oblężonych. Wtedy Luis wyszedł z kryjówki i stanął w obliczu nieprzyjaciela. Dwie dzidy uderzyły w jego tarczę; ale miecz młodziana błysnął w powietrzu, i ręka najbliższego wojownika razem z maczugą padła na ziemię.
Tak zręczne i niespodziane cięcie przeraziło nacierających, którzy nie znali jeszcze w boju użycia żelaza, i szybka ta amputacya wydała im się cudem.
W téj chwili okrzyk radości w gronie Indyan zapowiedział przybycie posiłków, na których czele tym razem znajdował się sam Kaonabo. Doniesiono mu zaraz o wszystkiém, i wojowniczy kacyka widocznie był zdziwiony czynami naszego bohatéra. Po upływie kilku minut naczelnik kazał cofnąć się towarzyszom do pewnéj odległości, i złożywszy broń swoję, postąpił ku Luis’owi z oznakami przyjaźni.
Dwaj przeciwnicy zbliżyli się do siebie z grzecznością i wzajemném zaufaniem. Karaib zaczął przemowę, z któréj Luis zrozumiał tylko imię pięknéj Indyanki. Ozema wyszła także z ukrycia, a rubaszny wielbiciel zwrócił do niéj swe słowa, namiętnie często przyciskając rękę do serca. Księżniczka odpowiedziała z pośpiechem osoby co z góry już powzięła postanowienie. Pod koniec, żywo zapłoniona, wskazała na Luis’a i rzekła po hiszpańsku:
— Kaonabo, nie! nie!... Luis! Luis!
Z nieopisanym wyrazem groźnego oburzenia naczelnik Karaibów przyjął to oświadczenie na korzyść cudzoziemca. Gniewnie potrząsając ręką powrócił do swoich, i kazał natychmiast ponowić napaść.
Tym razem wypuszczono znów z daleka grad strzał, przed któremi Luis, troskliwy o życie nie odstępującéj go Ozemy, schronić się musiał za skałę. Dowódzca poprzedni, któremu Kaonabo wymówił bezskuteczność piérwszego natarcia, chcąc zatrzéć tę zmazę, rzucił się z maczugą ku Luis’owi. Pod gwałtownem jego uderzeniem ręka mniéj silna byłaby się ugięła; ale bohatér nasz, zaprawny w tylu walkach, wytrzymał takowe, i wiedząc że wszystko zależy od stanowczego w tym razie zwycięztwa, jedném zawinięciem rzeszota głowę Karaiba odłączył od ciała.
Indyanie spieszący za dowódzcą stanęli jak wryci; lecz Kaonabo, z rykiem rozdrażnionego tygrysa, podżegał upadającą ich odwagę, i już ponowić miano napad, gdy nagle z boku zagrzmiał huk strzelby. Dwóch Haityjczyków padło śmiertelnie rażonych; reszta, mniemając że niebo zesłało swe pioruny na pomoc obleżeńcom, pierzchnęła w jednéj chwili. Podczas gdy nieprzyjaciel w bezładnéj ucieczce szukał ocalenia, z gęstwi przyległego lasu wyszedł Sancho, trzymając rusznicę.
Okoliczności były naglące; z poddanych kacyki Mattinao ani jeden nie dotrzymał placu. Dla ocalenia przeto Ozemy nie pozostawało Luis’owi jak zwrócić się ku pobrzeżu. Zastawszy kilka łodzi blizko lądu, wszyscy troje wypłynęli na morze, a że wiatr był zachodni, w parę więc godzin znajdowali się niedaleko okrętów, gdzie wysiedli ukradkiem; Luis bowiem nie zapomniał o zle-