Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się dłużéj. Zniechęcenie, jakie nastąpiło po tym ostatnim zawodzie, większe jeszcze było niż poprzednie. Osada nie ukrywała już szemrania, utrzymując że wabieni przez złego ducha w nieznane przestrzenie oceanu, marnie tam wkrótce zginąć będą musieli. Zdaniem niektórych biografów Kolumb zmuszonym był wtedy wejść w układy z towarzyszami, przyrzekając im powrót, jeśli w oznaczonym czasie nie dosięgnie ziemi; ale ta słabość mylnie przypisywaną bywa wielkiemu człowiekowi, który w przeciwności nawet nie przestawał wywierać władzę nad osadą i utrzymywać przynależne sobie posłuszeństwo. Wszelako przezorność kazała mu w pewnym stopniu ustąpić życzeniu ogólnemu.
— Jesteśmy teraz, przyjacielu Luis, rzekł Kolumb w poufałéj pogadance wieczornéj z młodzieńcem, na tysiąc mil od Ferro, według mego obliczenia. Dotąd, mimo przeciwnych oczekiwań Marcina Alonzo, nie spodziewałem się napotkać jak tylko pojedyńcze wyspy; teraz atoli wyglądam stałego lądu, i umyśliłem skierować się za lotem ptaków, których liczne stada ciągną widocznie ku brzegom. Każę więc posterować więcéj na południe, nie tracąc z oczu głównego celu podróży.
Admirał wydał stosowne polecenia dowódzcom dwóch innych statków. Jednakże i nazajutrz nie ujrzano lądu, ale że statki, przy słabym wietrze, na kilka mil tylko przez noc postąpiły, zawód przeto nietyle był przykrym. Mimo niepewności położenia, podróżnicy z rozkoszą wonném oddychali powietrzem. Zioła nie pokrywały już powierzchni morza, lecz przypływały zupełnie świéże, a ptaki, widocznie lądowe, w coraz większych zjawiały się stadach.
Tak przeszedł dzień ósmy października. Nazajutrz wiatr zadął gwałtownie i zmusił eskadrę zwrócić się ku północy. Gdyby zboczenie igiełki magnesowéj jednostajnie się było powiększało, kierunek ten mógłby być najwłaściwszym; lecz okręty znajdowały się wtedy pod stopniem szérokości i długości, gdzie bussola odzyskuje położenie normalne.
Dziewiątego października 1492 roku rano znaki blizkości lągu coraz stawały się liczniejsze. Każdy wlepione miał oczy w niedościgłą dal oceanu, i okrzyk: „ziemia!” tak często się ponawiał, że Kolumb, pod utratą przyrzeczonéj nagrody, zakazać musiał tych wołań bezzasadnych.
Wieczorem niespokojni majtkowie postanowili raz jeszcze żądać od Kolumba powrotu, i chcąc z porządkiem pewnym dokonać tego zamiaru, wybrali mówcami jednego z sterników, Pedro Nino, i starego majtka Marcina. W chwili gdy admirał z Luis’em opuścić mieli pokład, dla udania się do kajuty, wszyscy rzucili się ku nim, wołając razem:
— Sennorze don Christoval!... excellencyo!... sennorze admirale!
Kolumb obrócił się i spojrzał na nich z powagą, przed którą zadrżał Nino.
— Czego chcecie? zapytał surowo.
— Przyszliśmy błagać cię o życie, sennorze, odpowiedział Marcin, o litość nad żonami i dziećmi swojemi. My wszyscy tu zgromadzeni sprzykrzyliśmy sobie tę podróż, i pragnęlibyśmy zakończyć ją jaknajprędzéj.
— Czy wiécie jak daleko jesteśmy od Ferro, wy, co tak nierozsądną zanosicie prośbę? Mów, Nino, bo mimo wahania się twego widzę, że i ty do nich należysz.
— Sennorze, odrzekł sternik, płynąć daléj, znaczyłoby rozmyślnie narażać się na zgubę. Zuchwalstwem byłoby chciéć przebyć ten pas bezgraniczny wody, którym Opatrzność otoczyła ziemię, dla powstrzymania dumnych zamysłów człowieka. Wszak wszyscy duchowni, sennorze, nie wyłączając twojego przyjaciela, przeora klasztoru najświętszéj panny de la Rabida, każą nie targać się rozumkowaniem na wolę wyższéj mądrości.
— Mogę cię zwalczyć własną twoją bronią, mój dobry Nino, odpowiadając, że wierzyć powinieneś światlejszemu od siebie, gdy sam sobie radzić nie umiész. Ustąp ztąd razem z towarzyszami, i nie mówmy już o tém.