nych, co przemawiają w imieniu Chrystusa. Ten Kolumb jest szaleńcem, niegodnym zaufania waszéj królewskiéj mości.
Na wybuch ten oburzenia, królowa, markiza de Moya i Mercedes de Valverde jednocześnie opuściły robotę, spoglądając z zajęciem na prałata. Wszystkie trzy spodziewały się dotąd, iż trudności stojące na zawadzie przedsięwzięciu Kolumba zostaną usunięte; wszystkie trzy pewne były, że nareszcie zbliża się chwila, w któréj ten człowiek, co śmiałością pomysłów tyle w ich sercu uzyskał współczucia, będzie mógł wykonać swe plany. Teraz nadzieje ich zdawały się zniweczone.
— Czy przełożyłeś Kolumbowi nasze warunki, księże arcybiskupie? zapytała królowa głosem niezwykłéj surowości; obstajeż on ciągle przy niesłuszném żądaniu dziedzicznego wice-królestwa.
— Nieinaczéj, miłościwa pani. Gdyby Izabella kastylska wchodziła w układy z Henrykiem angielskim, albo Ludwikiem francuzkim przez jego pośrednictwo, zuchwały ten Genueńczyk nie mógłby większego okazać zarozumienia. Nie chce słyszeć o żadném ustępstwie; uważa się za wybrańca bożego i przemawia językiem człowieka natchnionego duchem świętym.
— Chwalę poniekąd tę stałość, rzekła królowa, lecz każda rzecz ma swe granice. Porzucam odtąd sprawę Kolumba, zostawiając go losowi.
Słowa te zdawały się stanowczo rzecz całą rozstrzygać. Arcybiskup, uspokojony niemi, po krótkiéj naradzie z Izabellą opuścił salę. Zaraz téż doniesiono Kolumbowi, że warunki jego zostały ostatecznie odrzucone i wszystkie z nim układy zerwano.
Byłoto w piérwszych dniach lutego, w porze gdy pod tém niebem łagodném ożywcza świéżość i ciepło atmosfery zapowiada już zbliżanie się wiosny. Ranek następujący po widzeniu się arcybiskupa Grenady z królową zgromadził kilka osób przed jedném z zabudowań Santa-Fé, wystawionych, jak powiedzieliśmy, dla pomieszczenia armii zdobywczéj. Większość nielicznego zebrania składali poważni, w dojrzałym już wieku mężowie; pomiędzy niemi odznaczała się wyniosła i szlachetna postać Kolumba, a Luis de Bobadilla sam jeden tylko przedstawiał młodszą część towarzystwa. Odkrywca był w ubraniu podróżném, nieopodal zaś stały dwa konie okulbaczone już do drogi. W gronie Hiszpanów znajdował się Alonzo de Quintanilla, dyrektor skarbu Kastylii, tudzież Luis de Saint-Angel, poborca dochodów kościelnych Aragonii, jeden z najgorliwszych stronników Kolumba.
Dwaj ci mężowie kończyli właśnie żywą bardzo rozmowę i szlachetny Saint-Angel zawołał z zapałem:
— Klnę się na sławę korony, że sprawa ta inaczéj powinna się była zakończyć. Żegnamy cię, sennorze! oby cię Bóg miał w opiece i dozwolił znaleźć gdzieindziéj sprawiedliwszych sędziów. Przeszłość pełna bolesnych zawodów przeminęła; przyszłość należy do ciebie.
Po tych słowach wszyscy zgromadzeni, z wyjątkiem Luis’a de Bobadilla, pożegnali Kolumba; żeglarz z młodym towarzyszem dosiedli koni i puścili się w ulice miasta, zachowując zupełne milczenie, dopóki w otwarte nie dostali się pole. Twarz Kolumba nosiła wyraz cierpienia, lecz oko jego błyskało tym ogniem niestłumionym, co w duchu czerpie swój żywioł podsycający.
Przy bramach Santa-Fé Kolumb obrócił się do towarzysza, i rzekł, powodowany uczuciem szlachetnéj delikatności:
— Wdzięcznym ci jestem szczérze za tyle dowodów przywiązania; lecz obowiązek nakazuje mi zwrócić twą uwagę, że może tém uwłaczasz dostojnemu urodzeniu swemu. Czy uważałeś, mój młody przyjacielu, jak w mieście z pogardą wytykano mię palcami?
— Widziałem to, sennorze, odpowiedział Luis, którego lice na to wspomnienie spłonęło oburzeniem, i gdyby nie obawa rozgniewania ciebie, byłbym roztratował tych nędzników.