Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przejścia... i labirynty ledwie zarysowanych ulic. Trzeba było nadzwyczajnéj pamięci, aby się tu zoryentować o mroku. Wprawdzie na rozpogodzonych niebiosach wschodził księżyc pełny i jasno było a pięknie, zawsze jednak to blade światło nie starczyło przechodniowi. Musiał się zatrzymać i obejrzeć... Nie był już pewien gdzie się znajdował... Nieopodal od miejsca, w którém stanął, wznosiła się piękna brama murowana wiodąca do cienistego ogrodu... Cicho tu było... ale z za murów dolatywały głosy ochocze i żywa ze śmiechami rozmowa. Zaglądając głębiéj, Czokołd dostrzegł za załomem muru kilka powozów i fiakrów... Miejsce więc było jakieś przez publikę uczęszczane... a może otwarte dla wszystkich. Choć strój mu nie bardzo dozwalał się pokazywać, nie był bowiem zalecający i starczył tylko dla Wyrwicza w pełnieniu funkcyj powszednich, Czokołd posunął się ku bramie. Księżyc oświecał mu twarz całą w chwili gdy zaglądał właśnie, a naprzeciw niego ukazała się figura wychodząca żywo z ogrodu... Dwa krzyki razem się z ust wyrwały i zamilkły usta... Czokołd uczuł dwie ręce na swych ramionach, ale w tejże chwili odrzuciwszy opończę pochwycił przeciwnika z równą siłą.
— Czokołd!
— Tak, panie Kobyliński, odparł szlachcic, ale milcz... bo zaduszę... Trzymał go już za gardło, a miał siłę w gniewie niezmierną... Próżno szabli szukać, zduszę nim jéj dobędziesz... Milcz... a jeśli chcesz... pomówmy z sobą...