Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz waćpan pozwolenie widzenia się z nim? spytała.
— Ile razy chcę.
— Zaprowadzisz mnie, a sam zostaniesz... ja z nim pomówię.
— Pani? rzekł zdziwiony stolnik.
— Tak, ja; powiesz, że baba najpewniéj sobie rady nie da. No! spróbujemy, zobaczymy. Ja po obiedzie pojadę.... ale o tém nikomu ani słowa.
Cieszym zamilkł.
W popołudniowéj godzinie, chodził po izbie więziennéj Czokołd, przemyślając może o ucieczce z niéj, bo po cichu ściany i sąsiednie drzwi badał, gdy koło drzwi klucz chodzić zaczął, otwarły się szeroko, z razu nikogo nie dostrzegł, potém czarny kwef i starościnę. Tego zjawiska nigdy się w życiu nie spodziewał. Stanął też osłupiały z razu, wstrząśnięty, zdziwiony. Za starościną powoli zamknęły się drzwi, jak widmo wstrzymała się w progu, kwef z wolne białą ręką podniosła i ukazała mu znaną dobrze twarz bladą, zmęczoną, cierpiącą a dumną, i owe oczy czarne, co duszę wypaliły.... Wzruszenie Czokołda odbiło się na kobiecie, wargi jéj drżały.
— Pani? tu? rzekł przychodząc do siebie więzień: tu! u mnie!
— Nie zapominaj waćpan, że jako matka i babka przychodzę, odpowiedziała starościna.
Obejrzała się.