Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

umie, okryło się obłokami szaremi, bez barwy i kształtów, jakby jedną ciężką, ołowianą oponą... Brzask dnia z trudnością przedzierał się przez gęste ćmy, któremi okryte były niebiosa. W ulicach, Warszawy znagleni tylko konieczną potrzebą ukazywali się przechodnie, a kiedy niekiedy z osłoniętym i obmokłym woźnicą obłocona dorożka. Pusto było na pragskim moście a nawet w tych miasta ogniskach, które żywią stolicę i nigdy spocząć nie mogą.
Ale o téj godzinie odchodził właśnie pociąg do Petersburga i nie liczni podróżni, zmuszeni spieszyć, jechali aby opóźnienie o stratę dnia nie przyprawiło... Dworzec kolei był téż ożywieńszym niż zwykle... cisnęły się nań najróżnorodniejsze postacie — właściwa téj kolei ludność, znamionująca jéj stósunki z Warszawą i Europą zachodnią. Nikt z dobréj woli nie pojedzie, ku zimie zwłaszcza, do carów stolicy, tylko przymus, obowiązek, chęć zysku, spekulacya, urząd lub jakaś nadzwyczajna okoliczność, pcha ku téj Dité północy.
Na dworcu téż nie ujrzysz tych twarzy, jakie się gdzieindziéj spotykają, swobodnych, wesołych... cieszących się z oglądania nowego świata.
Wszystkie przedwczesna marszczy obawa, troska, smutek, który pędzi tą drogą przeklętą, lub jakaś brudna namiętność.
I tego poranka w pokojach gościnnych towarzystwo było nader zmięszane i najdziwaczniejszego charakteru.