Odwiedziny te, na pozór przypadkowe, wcale niebyły takiemi, jak się wydawały. Z rezydencji podczaszyca do Mazanówki jadąc, nie podobna było minąć Kwasińca, wsi należącej do Wędziagolskich. Sędzina wiedziała, ze słuchu po sąsiedztwie chodzącego, że podczaszyc jakoby starał się o łowczankę — pragnęła koniecznie naocznie się przekonać, jak rzeczy stały, i, zobaczywszy przeciągający powóz, natychmiast zaprządz kazała, aby sąsiadeczkę kochaną odwiedzić... Wchodząc do salonu, bystre jej oko dostrzegło zaraz różę, leżącą przy podczaszycu — corpus delicti!! Dla pani Wędziagolskiej dosyć było jednego listka, aby z niego coś wysnuła, cóż dopiero mówić jej musiał kwiat cały..!
Sędzina, de domo Kmitów — uważała się za należącą do arystokracji, chociaż z Kmitami historycznymi rodzina jej nic, nawet herbu wspólnego nie miała.
Przykro jej było, że ten podczaszyc, tak dobrego rodu, posponował się między Białozielskiemi i Przeławskiemi...
Osoba była żywa, lat średnich, wymowy nie wyszukanej ale obfitej i łatwej, temperamentu nader gorącego... złośliwa nieco... Ubierała się nie zbyt modnie, ale jaskrawo i z pretensją. Podczaszyca widywała już u nieboszczyka Przełowskiego, poznała go tu, i miała mu za złe, że jej — de domo Kmicianki, nie odwiedził.
Lecz, mniejsza o to — mówiła — a główna rzecz przekonać się, czy to prawdą być mogło, że ta nagle zbogacona — jakaś rezydentka, garderobiana, miała wyjść za człowieka takiego imienia.
Dowód był niezbity. Znalazła ich we dwoje, sam na sam — i różę przy gościu, a gościa pochylonego czule, zarumienionego widocznie w trakcie najczulszych serca zwierzeń. Więcej jej już nie było potrzeba. Sądziła, że Łowczanka, pochwycona tak jawnie na zalotach, przynajmniej zawstydzi się, zarumieni, zmiesza — ale, gdzie tam! została chłodna, poważna, przywitać ją wcale się nie detonując... Zdaniem Wędziagolskiej było to dowodem, że już słowo sobie dali.
Gospodyni bardzo uprzejmie przyjęła kochaną sąsiadkę, tylko podczaszyc się zachmurzył. Przerwała mu rozmowę, którą on uważał jako podwalinę i podstawę następującej a stanowczej... Groziło to jeszcze jedną przygotowawczą wizytą i stratą czasu.
To go tak poruszyło jakoś, że zaledwie się przywitawszy z sędziną, różę tylko ze stolika zdjął, i natychmiast pożegnał łowczankę, która go napróżno na kawę zapraszała. Ażeby jednak odjazdu tak nagłego nie tłomaczyła sobie fałszywie — rzucił wiele mówiące wejrzenie, mające nieszczęśliwą uspokoić.
Sędzinie odjazd ten także nie był do smaku. Podczaszyc postąpił sobie niegrzecznie, jak gdyby od niej uciekał!!
Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Wędziagolska wykrzyknęła:
— No — więc chyba powinszować!! co?
— Jeszcze nie — odparła chłodno łowczanka...
— Tak — ale obiecuje...
— Dał słowo...
— Jakto? słowo dał! już! jużeście sobie słowo dali!! — krzyknęła, porywając się z siedzenia sędzina.
— My? sobie słowo dali? — zapytała łowczanka — ale po cóż ja miałam słowo dawać??
— Przecież!!
— Przecież mówimy o tym tysiącu dukatów, które mi winien i dał słowo je zapłacić — dokończyła łowczanka spokojnie.
Sędzina osłupiała.
— Trzy razy już w tym interesie do mnie przyjeżdżał — dokończyła gospodyni...
— Tylko w tym interesie? — spytała zdumiona Wędziagolska. Proszę! a ludzie już co innego rozpletli...
Łowczanka ruszyła ramionami.
— Kochana sędzino — odpowiedziała — jużci nie posądzacie mnie, abym ja uwierzyła dziś zalecającym mi się tym samym ludziom, których słyszałam, jak się ze mnie — starej panny, wyśmiewali!!
Ramionami poruszyła i wstała nalewać kawę. Wędziagolska, pomimo gadatliwości swej, siedziała długo, nie mogąc się zdobyć na słowo.
Wszystkie jej przypuszczenia, rozumowania, hypotezy, wnioski runęły... Patrzyła na łowczankę, której ani twarz, ani ręka nie drgnęła przy nalewaniu kawy — i robiło się jej tak dziwnie jakoś, jakby coś niezdrowego zjadła...
Strona:PL JI Kraszewski Stara panna.djvu/25
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.