Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z tego co uczynił, Gryżda wcale nie był zadowolonym. Gryzł się wydadtkami, chwilami sobie wyrzucał postępowanie z dzieckiem jedyném, naostatek widział sam najlepiéj, co warci byli ci ludzie, z którymi się chciał połączyć... stary Bolk, zeschły biuralista, i lalka bez głowy i serca, Teodorek.
Zgryzoty te Gryżdy odbiły się w całém jego postępowaniu. Nie był on nigdy bardzo miłym, ale teraz przystąpić do niego było trudno.
Ludzie uciekali od niego — gniewał się; nastręczali mu się — przyjmował kwaśno.
Z Romaną coraz trudniéj mu było się porozumiéć: słuchała milcząca, nie dzieliła się z nim myślami, unikała go, albo, zmuszona, stała pod groźbami i wyrzutami, jak kamień.
Zmiana w twarzy i zdrowiu nieszczęśliwéj ofiary była widoczną, i to go gniewało; Fiszer wzywany powtarzał mu, że tylko zupełnie inny sposób życia może zdrowie przywrócić.
— Namawiaj-że ją Waćpan, aby szła za mąż; partya jest najlepsza, a ona ją odrzuca... siebie i mnie zamęczy.
— Ale pan nie chcesz tego zrozumiéć, że najlepsza dla pana partya może być najgorszą dla panny Romany — mówił Fiszer.
Gryżda nie słuchał i gniewał się. Przyszło nawet do tego, że termin wyznaczył dwwutygodniowy.
— A jeśli odpowiem, że nie chcę po dwutygodniach, jak dziś? to co? — zapytała Romana.
— Zobaczymy co, ale mogę z góry zapowiedziéć, że ostateczność będzie dla Waćpanny wydziedziczeniem i rozstaniem się ze mną. Nieposłuszeństwa nie znoszę.
— A ja despotyzmu — odparła Romana. — Bolk chce się żenić z Dubińcami nie ze mną; oddaj mu je, jeżeli chcesz, a mnie uczyń swobodną.
Gryżda trzasnął drzwiami i wyszedł.
Po téj rozmowie postanowienie panny Romany było nieodwołalne. Zamierzała, jak wprzódy, wyjechać do Warszawy i wyrzec się tu wszystkiego.
Ale teraz było to trudniejszém do wykonania, niż wprzódy. Nie żyła Sędzina, nikt jéj nie mógł dopomódz.
Znajomości mnóztwo w okolicy, zręczność i przebiegłość wielka, umiejętność zyskiwania sobie ludzi, współpracownictwo jéj czyniły bardzo ważném, prawie niezbędném.
Nie młoda, nie piękna, czynna panna Rozalia, którą Gryżda miał za swoją, nienawidziła tego, jak go nazywała — tyrana. Przy tém awantura, ucieczka z domu, w któréj ona miała grać rolę ważną, niezmiernie jéj smakowały: ale bez pomocy mężczyzny w téj sprawie obejść się nie było podobna.
Rozalia wpadła na szczęśliwą myśl zużytkowania nieprzyjaźni Kostka i wezwania jego rady i pomocy.
Pod pozorem sprawunków, pojechała do miasteczka. Znała dobrze matkę Walusi, żony jego, przez nią wyjednała sobie posłuchanie.
Zaczęła od odmalowania w barwach najjaskrawszych położenia Romany.
— Ten tyran ją zamęczy — rzekła. — Spełnisz pan dobry uczynek, gdy jéj dopomożesz do ucieczki, a Gryżdzie się dasz we znaki.
Kostek rad-by był służył, ale kwestya pieniężna była dla niego drażliwą. Grosza dla nasycenia zemsty dać nie chciał.
— No, a pieniądze na to macie? — zapytał.
— Panna ma trochę, ja téż coś tam przyzbierałam, to jéj oddam; byleśmy się dostały do Warszawy, ona tam znajdzie przytułek.
Potrzeba było powozu, koni, obmyślenia drogi, aby Gryżda nie gonił, nareszcie męzkiéj opieki. Kostek wszystko to obiecywał obmyślić, a porozumienie się ostateczne odłożył do dni kilku. Tymczasem potrzeba było pośpieszyć, aby dwutygodniowy termin nie wyszedł.
Uradzono, aby panna Romana, dla nabożeństwa, z Rozalią w następną niedzielę jechała do kościoła, a ojcu zapowiedziała, że ma być na nieszporach i żeby jéj z obiadem nie czekano.
Mając przed sobą kilkanaście godzin zdobytych w ten sposób, pogoni się nie mogła obawiać. Powóz dawał Kostek aż do Warszawy, ofiarował się wyrobić podorożnę, a Symeona, który się już był dźwignął z choroby, radził namówić to towarzyszenia w podróży. Znał go, jako wroga Gryżdy, który mógł pomódz chętnie, a w podróży, jako doświadczony, był nieocenionym.
Tegoż dnia wieczorem p. Rozalia przekradła się do dworku p. Symeona.
Szczęściem był, choć, niedomagający, ale na nogach, a sama ta myśl, że dopiecze infamisowi Gryżdzie, mogła mu siły przywrócić. Nie tylko że się ofiarował towarzyszyć, ale gotów był nawet służyć pieniędzmi, czego nie potrzebowano.
W sobotę wieczorem obaj Bolkowie przybyli i bawili do późna. Panna Romana, już zupełnie przygotowana do podróży, w tak była dobrym humorze, tak dużo mówiła z panem Tendrem, tyle się nim nawysługiwała, że i on, w różowych nadziejach, czulszym się stał, niż zwykle. Gryżda, oszukany także tą wesołością córki, trochę się rozmarszczył, i wszyscy się rozstali tak, jakby dzień jutrzejszy nie miał im żadnéj niemiłéj przynieść niespodzianki.
Z rana Symeon, wyprzedzając Romanę, był już w gotowości w miasteczku. Odprawiono powóz od kościoła, do którego Gryżdówna weszła się pomodlić na chwilę, i natychmiast siadła do zaprzężonego już drugiego, który, z Symeonem na przedzie, popędził ku Warszawie — tryngelty dawano podwójne. Symeon osie i koła opatrzył, droga zła nie była, do wieczora spodziewano się tyle zrobić mil, że Gryżda ani mógł pomyśléć o pogoni.
Nie miał téż najmniejszego przeczucia nowéj téj katastrofy, a towarzystwo panny Rozalii było dla niego rękojmią, że Romana, pod dozorem jéj, nic przedsięwziąć nie może przeciw jego woli.
Wieczorem na pewno spodziewał się powrotu.
Nadszedł wieczór, zciemniało zupełnie, deszcz zaczął padać ulewny — panny Romany nie było. Wysłano z latarnią człowieka.
Cała noc przeszła. Gryżda zaczynał przeczuwać coś i był niespokojny. Siadł sam na bryczkę i poleciał do miasteczka. Tu w karczmie zastał tylko pijanego woźnicę i głodne konie, które na panienkę czekały. Nie wiedziano o niéj nic, prócz, że poszła do kościoła.
Gryżda byłby całe miasteczko wywrócił do góry nogami, gdyby nie był tym Gryżdą, którego wszyscy niecierpieli, który dojadł wszystkim, z którego bólu każdy się cieszył. Choć mógł kto co wiedziéć — nic nie mówił.
Na probostwie Ksiądz Dziekan zaręczył mu, że córki jego wczoraj nie widział, ani w kościele, ani u siebie. Rzecz więc była jawna, że uciekła — dokąd?
Nieznajomy chłopak odarty, ktorego Kostek wyprawił, zalecając mu, aby, list oddawszy, zmykał, wręczył na rynku Gryżdzie list córki.
Kilka tylko słów pisała do niego:
„Musimy się rozstać, bo ja jestem ci ciężarem, a ty dla mnie nielitościwym. Upływa termin, który mi naznaczyłeś; za mąż wedle twojéj myśli wyjść nie mogę, było-by to dla mnie samobójstwem. Sam zapowiedziałeś mi wydziedziczenie i wyrzeczenie się mnie; przyjmuję tę karę z pokorą”.
„Kocham cię pomimo to wszystko, i żal mi cię porzucić, ale inaczéj być nie mogło. Wolę na życie pracować i być swobodną. Twoja nieposłuszna córka”.
Gryżda ścisnął list w dłoni.
Wstyd i rozpacz nim owładnęły.
Po drugi raz córka go porzucała, a ludzie mieli potępić. Było to dowodem, że z największą miłością i poddaniem się wytrwać z nim nie było podobna.
Żałował teraz, że do ostateczności doprowadził Romanę — było za późno. Co powiedzą Bolkowie? co sąsiedzi? Nikt go nie uniewinni!
Ucieczka córki bolała go straszliwie, ale można powiedziéć, że prawie równie go dotknęła zdrada panny Rozalii. Okazywało się z niéj, iż dał się jéj oszukiwać oddawna, było to więc zadaniem kłamu całéj jego przebiegłości i bystrości umysłu.
— Głupcem mnie ta błaźnica uczyniła, wystrychnęła na dudka!
Gryżda powrócił do Dubiniec tak wzburzony, że natychmiast, starą metodą, po cyrulika posławszy, kazał sobie krwi upuścić, wziął proszki burzące, myślał i nic nie umiał wymyślić.
To straszliwe „co daléj”? które tyle razy stawało mu przed oczyma, powtarzało się szydersko i brzmiało mu w uszach nieustannie.
— Co daléj?
Pod nogami zdało mu się widziéć przepaść czarną.
Z miasteczka w mgnieniu oka, z pomocą Kostka, wiadomość o ucieczce Romany rozeszła się po sąsiedztwie.
Wszyscy żałowali jéj, nikt ojca.
Bolkowie, dowiedziawszy się o wypadku, ojciec i syn, wyjechali we wtorek do Warszawy, nawet się nie żegnając z Gryżdą, który ich teraz przeklinał, jako przyczynę całego nieszczęścia swego.
Z myślami się najniedorzeczniejszemi nosząc, pan Zenon wpadł nawet na to, że Romana mogła zbiedz do Sołomereckiego. To mu tak uparcie w głowie utkwiło, że natychmiast sam pojechał śledzić, czy jéj tam nie było, i powrócił naturalnie z niczém.
Z kondolencyą w Dubińcach piérwsi zjawili się Palczyńscy, ale znaleźli Gryżdę milczącego, w sobie pogrążonego, nie słyszącego co do niego mówili — wedle wyrażenia Marszałka — jak kłodę. Nie prosił ich nawet ani na śniadanie, ani na obiad, i musieli powracać na sucho.
Cyrulik, puściwszy krew, a widząc stan pacyenta dosyć zagrażającym, dał znać Fiszerowi. Niemiec, choćby dlatego, aby się dowiedziéć coś o pannie Romanie, natychmiast się przystawił do Dubiniec.
Gryżda, opuszczonym się widząc przez wszystkich, uczuł dla niego wdzięczność i z nim piérwszym z goryczą począł mówić o nieszczęściu swojém.
Pocieszać go było nadzwyczaj trudno, Niemiec miał tylko na posługę ogólne argumenta:
— Odwagi, cierpliwości, rezygnacyi, filozofii.
Te nie skutkowały wcale.
Miesiąc cały upłynął od tego wypadku, a jak ze wszystkiém w świecie człowiek musi się zżyć, oswoić, albo zginąć, — Gryżda zaś miał życie krzepkie, — w końcu ostygł, zdrętwiał i zaczął na nowo szukać dróg do wyjścia z tego nieznośnego stanu.
Powróciła myśl ożenienia.
Im była niedorzeczniejszą w jego wieku i z jego przekonaniami, które mu wiarę w ludzi odbierały, tém mocniéj przylgnął do niéj.
Najniewłaściwiéj téż, przypadkiem się spotkawszy na gościńcu z księdzem dziekanem Piszczałą, jemu się piérwszemu zwierzył.
— Ale, mój panie Zenonie, lekarstwo gorsze od choroby; żona od ciebie tak uciecze, jak córka. Na tém się skończy. Serca nie masz i jesteś despotą.
Gryżda się uparł.
Ale i wybór nie był łatwym. Bogactwo, które przynosił, czyniło go trudnym; sława, jaką miał, odstręczała od niego. Z kilku miejsc, wysłane na zawiady osoby, przyniosły odkosza.
W okolicy nie było już co szukać.
Pan Zenon pojechał na Litwę.
Dwa miesiące nie było go w domu i słychu o nim; naostatek przyszło oznajmienie, iż państwo przybyć mają do Dubiniec, aby wszystko było w pogotowiu na ich przyjęcie.