Strona:PL JI Kraszewski Przygody Stacha.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lił i ochłonął — zdawało mu się, że analogii, którą on tak uczuł, nikt może nie dostrzegł.
— Hrabia w komedyi — dodał — kobiecie narzucił rolę, na którą nigdy żadna z nichby się nie ważyła, nawet przypuszczając przywiązanie najgorętsze... Jakże to być może... żeby się panna zdradziła aż do... oświadczenia prawie wybranemu... To niepodobieństwo!
— Jest zagrożoną tém, że ma uciec i odpłynąć do Ameryki, że może go stracić na zawsze — poczęła Marcelina. — Sądzisz pan, że kobieta, umiejąca pływać doskonale, jak angielki, widząc tonącego mężczyznę, nie ratowałaby go, aby się nie skompromitować?
— Nie słyszałem przynajmniéj dotąd — rozśmiał się Korczak — aby jaka miss angielska albo nawet amerykańska wyratowała... istotę płci brzydkiéj...
— O czém państwo tak żywo rozprawiacie — wtrącił nadchodzący Salezy, który zdaleka patrzył na ich rozmowę i domyślał się treści, bo dosłyszéć nie mógł.
— Naturalnie o komedyi mojego ojca — śmiejąc się odpowiedziała hrabianka. — Pan Stanisław sądzi ją nadzwyczaj surowo, ale krytyka jego nie na prawidłach sztuki dramatycznéj się opiera, tylko na motywach prawdopodobieństw... i na stosunkach naszych powszednich...
— Właśnie to zaleta komedyi: że nie powszednie ale wyjątkowe położenie maluje — zawołał Salezy.
— I daje mu rozwiązanie idealne — dołożył Korczak — jakie się nigdy na żywym świecie nie trafia.
— Wystaw pan sobie — przerwała Marcelina wesoło — że ja w obronie płci mojéj stanąć musiałam... Przecież my także kochać i poświęcać się umiemy.
— Wierz mi pani — wyrwało się Korczakowi nagle — że łatwiéj jest czasem samemu się poświęcić, niż przyjąć ofiarę. Co za smutna rola tego biedaka, który wszystko otrzymuje, nic dać w zamian nie mogąc.
— Jakto? nic? — wybuchnął Salezy — alboż miłość, przywiązanie, nie jest najdroższym skarbem? Waćpan bluźnisz...
Stanisław spuścił głowę milczący.
— Ja się mojéj roli — rzekł po chwili — nie mogę podjąć dla tego, że w nią się wcielić i wniknąć nie potrafię.
Garbus skrzywił się, spojrzał na pannę Marcelinę i nieznacznie się wysunął do grupy, w któréj hrabia żywo rozprawiał z artystą Cho. Ten cytował z ogromnego repertuaru, który pamiętał, sztuki, w których podobne sytuacye spotykał i przemawiał za graniem komedyi, która mu się wydawała bardzo szczęśliwie pomyślaną.
Drohostaj już przybierał pozy i próbował tonu, jakim miał się odzywać w swéj roli kapitana.
— Co mówi Marcelina? — szepnął do ucha nadchodzącemu Salezemu hrabia. — Przyznam ci się, że dopiero teraz mi się oczy otwo-