Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzień swobodą pocieszy, braci wyściska i taki naszego orła ślicznego, naszego orła białego znowu zobaczy ulatującego w powietrzu na krwawej, dziewięcioma wiekami farbowanej krwią tysiąca pokoleń, chorągwi.
Burmistrz zapłakał, zapłakał i ksiądz; zaczęli się ściskać, popłakali jeszcze mocniej, aż tu do drzwi stukają i słychać głos starego mieszczanina Strzepy.
— Śpi ksiądz proboszcz?
— Chodź, chodź, a gdzie tam śpi? Gdziebym ja tam spał!
Strzepa, ogromny suchy drab, łysiuteńki jak kolano, ale za to z wąsem, jak wiecha, wprost przypadł do proboszcza, ściskając go za kolana. Z wielkiego pośpiechu i zmęczenia, tchu mu w piersi a głosu w ustach brakło.
— Tatuniu, nasi idą! Oddział ogromny, a my śpiemy. A jak jutro przyciągną i bochenka chleba nie znajdą? Hę?
— Cyt, tyt! Toć radzim.
— A ojcze, żeby wstydu nie było! — zawołał Strzepa
Burmistrz, złapany na uczynku, trochę się znowu zląkł i przybrał minę urzędową, ale mu to prędko odeszło.
— Panu burmistrzowi — rzekł Strzepa — jako człowiekowi urzędowemu nie wypada,