Przejdź do zawartości

Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu się trzęsły i musiał iść wolnym krokiem, choć chciałby był jak strzała uciekać.
Korytarz pełen drzwi numerowanych, dość ciemny, ciągnął się długo, aż w końcu jego widać było drzwi i chodzącego przed niemi szyldwacha. Tu podobno stać miało na pół próżne wiadro, które Karol powinien był zabrać i wynieść z sobą. Ale droga do wyjścia zdała mu się piekielnie długą, a wiadra, które oznaczało, że się nie omylił w kierunku, nie dostrzegał. Prawda, że mu się w oczach ćmiło. Tomaszek zalecił także, żeby szedł powoli i uważał, aby się nie spotkał ze strażą, która go mogła zaczepić. Nie szło o to, by go poznała, bo tu żołnierze wszyscy znać się nie mogą, ale żeby uniknąć rozmowy. W razie zapytania Karol miał tylko machnąć ręką i nie nie odpowiadając, iść dalej powoli i nakuliwając.
Na zachowanie tych wszystkich ostrożności przepisów, należało mieć wiele więcej przytomności i zimnej krwi, niż jej Karol miał w tej chwili.
Zbliżał się już do drzwi od podwórza, gdy w korytarz wszedł z hałasem oficer. Karol wedle przepisu zdjął czapkę, wyprostował się, a spuszczając rękę w dół, szczęściem namacał wiadro, którego właśnie szukał, nie mogąc znaleźć. Oficer spoj-