Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bójczego odrętwienia; stary wówczas dorozumiewając się tych usiłowań naszych, chwytał za rękę mnie lub ją i nic nie mówiąc płakał.
— Dajcie mi pokój, rzekł raz, wy chcecie nazad ku ziemi ściągnąć ulatującą już duszę, a tu jej tęskno i ciasno. Na co ja wam? na co świat mnie? dusza się gdzieś dalej wybiera, dzieci moje, jedno ją może tu trzyma, to przywiązanie do was, choć ja wam nie potrzebny tu chyba jak świadek... Zresztą mnie już tylko patrzeć, mówić nawet nie mogę, ciężko mi... myślenie samo utrudza...
— Słuchaj Cyryllku, rzekł inną razą do mnie — czemu ty o swojej przyszłości nie myślisz? cóż dalej? Okułeś się w kajdany dla nas, ja to pojmuję, jeśli serce za co płaci, mnie i Marylkę masz całych, ale cóż dalej? co dalej? Ja z dnia na dzień umrzeć wam mogę, dziecinne czułostki na bok, potrzeba obmyśleć i przewidzieć. Wierzcie mi żem nie długowieczny...
A po chwili dodał:
— Gdybym był bogaty, wiem cobym ci powiedział; ale Marylka uboga... a ty...
Spojrzał mi w oczy.
— Gdybym miał wam co dać... ot, powiem ci szczerze, ożenił bym cię z nią i byłbym spokojniejszy.
Uściskałem starego, ale mi się słabo zrobiło na myśl tego niedostępnego szczęścia, które jak gałąź zaczarowanego drzewa spuszczało się nademną, by umknąć potem, gdybym ku niemu rękę wyciągnął.
— Byćże to by mogło? ale ja... ale ona! — rzekłem pomieszany.
— Ona cię kocha jak ojca, jak brata, jak męża i byłaby z tobą szczęśliwą... Są tam jakieś szczątki naszego dawnego mienia.... gdyby się to ułożyć mogło, jabym już sobie umarł spokojnie... pomyśl. Ona pracowita i wytrwała, ty także... weź dziecko moje.
— Ojcze mój drogi, odpowiedziałem wzruszony, ale to byłoby z jej strony poświęceniem, imie jej, urodzenie, stan, zresztą umysł i serce dają prawo do daleko większych nadziei, jam biedny, ubogi, sierota...