Powrót pana Pawła do domu, jak cała droga, nie był bardzo wesoły. Trzeba się było wyspowiadać przed żoną z uronionych nadziei, a Julja nie miała cierpliwości. Wstyd też było samemu sobie tylu zawodów.
Przejeżdżając mimo dworku Hieronima, postrzegł w ganku pan Paweł, Dziadunia Dymitra, siedzącego na ławeczce, kiwnął głową, bo mu to humor jeszcze gorzej popsuło i ruszył dalej.
Szczęściem żony w domu nie zastał, i od pierwszego ognia na przyjezdnem był wolny, bo Jejmość na żądanie Petry, przez pannę Hiacynthę pilnie poparte, pojechała o milę na przegląd dywizji ułanów, nadzwyczaj ustrojona, resztki także swej piękności wywożąc na pokaz.
Pan Paweł nie poszedł do brata, brat nie przyszedł do niego, a nazajutrz dopiero przybyła Jejmość.
— A cóż Pawełku? spytała — dobrze ci poszło? Bo my tośmy się doskonale bawiły! Do mnie szczególniej przyczepił się jakiś major, ale bardzo miły człowiek, mówi nawet po francusku. Mówże no, co było z tobą?
— Niech ich tam wszyscy djabli wezmą! — odpowiedział z góry pan Paweł.
— A co? źle?
— Najgorzej.
— Ale możeż to być?
— Tak jest, nic nie zrobiłem dla nas. Już pokazuje się, że na tę sukcessję wszyscy zęby ostrzą.
— Czy tak! a no! i my też spodziewam się, w kaszy się zjeść nie damy! — zawołała Jejmość czerwieniejąc.
Panna Hiacyntha dodała:
— Co za chciwość tego złota! — i westchnęła czule, odgarniając suchą ręką przyprawne włosy, które szczelnie zasłaniały skroń pomarszczoną i zwiędłe policzki.
— No! ale gadajże co to jest?