Strona:PL JI Kraszewski Ciche wody.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłem w mieście — odezwał się zabierając miejsce przy niéj w krześle....
To mówiąc, spuścił głowę, ręce wyciągnięte złożył i zacisnął, i — zdawało się, że z umysłu dał tę krótką odpowiedź. Oczy matki chciały wyciągnąć coś więcéj.
— Cóż bo milczysz, ty mój kochany pessymisto? zapytała cicho...
— A! bo doprawdy mówić nie mam czego, a wiecznie się skarżyć, to tak nie męzka, wstydliwa rzecz.
— Nawet przed matką? przerwała.
— Szczególniéj przed matką, która te skargi zawsze powtarzane umie już na pamięć, i zamiast współczuć z niemi, syna może o słabość obwiniać — dodał hr. Lambert.
Staruszka wciąż się uśmiechała.
— Gdyby skargi i żale, poczęła — były egoistyczne... matkaby może nie pobłażała im; ale ty bolejesz nie nad sobą....
Po krótkiém milczeniu dodała:
— Nowego powodu nie miałeś do ubolewania?
Lambert ruszył ramionami.
— Ciągle się je spotyka, rzekł, — nie nowe one są swą treścią, ale pod tysiącem postaci uderzają ciągle....
Zamilkli nieco; staruszka ręką sięgnęła po robotę, którą z sobą od okna przyniosła, i zwolna rozplątywać ją zaczęła, mówiąc powoli: