Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan bo to bierze do serca, a to wypadek podobno, rzekł Szaławiński.
— Jakich już było tysiąc! Nareszcie trzeba raz temu położyć koniec.
Niezmiernie stropiony zawadjacką postawą i mową Stanisława, biedny poseł pokręcił się, zamruczał i pojechał, a Staś dopadłszy konia w galop się puścił po piaskach.
Noc już była, gdy Szaławiński do Brogów dojeżdżał postanawiając teraz nastraszyć pana Teofila, który tego wcale nie potrzebował, i w ten sposób, gdyby można, pojedynkowi zapobiedz.
Oczekiwali go już i gospodarz i Hubka, który przybył strwożony, niemal płaczący poradzić się co miał począć, powtarzając ciągle: — To grunt że ja się bić nie będę! Niech sobie robi co chce, albom jag łupi? bić się nie będę! dalibóg nie będę!
W tem zabrzęczały dzwonki, zahuczała bryczka i pan Porfiry przybierając ważną minę człowieka, który niepoślednią odgrywa rolę, wtoczył się do pokoju.
Gospodarz powstał, Hubka trzymał się za stół tak mu nogi drżały.
— A co? a co? zawołali oba.
— A! niech go djabli porwą! krzyknął Porfiry, tylko że mnie nie zjadł! to szalony człowiek!
— Zmiłuj-że się posłów nie wieszają, nie ścinają! rzekł Zmora.
— Ale łajać łają.
— Jakto? możesz to być?
— To jest, nie mogę powiedzieć żeby mi z czem nieprzyjemnem się odezwał, ale to warjat! to wściekły!
Zmora zmarszczył brwi. — Mów bo, na co ta