Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jestem znajomy, a w takiej chwili...
— Jakto nie jesteś pan znajomy, wszak byli Sulimowscy w Zakalu? Zresztą będziesz pan tylko u mnie, nie potrzebujesz się widzieć z nikim...
Pan Teofil nie mógł ukryć jaką mu przykrość sprawiły te zaprosiny, ale zatarł to głośno wyrzeczonym rozkazem; weszli do kościoła.
Msza żałobna przy niedokończonym katafalku musiała wywołać łzy z oczów Konstancji, której tyle się rzeczy przypomniało w Sulimowie; nie prędko otarłszy je wyszła powolnie. Zmora, który nie rad był spotykać się ze Stanisławem, przyzostał pod pozorem jakichś rozporządzeń, a Konstancja z nim i milczącą guwernantką skierowała się ku domowi.
Rozmowa aż do bramy była zupełnie obojętna, obcy świadek nie dozwalał im nawet się rozpytać i zwierzyć, można sobie wystawić niecierpliwość Stasia, któremu było tak pilno dowiadywać się, pytać i skarzyć. Szczęściem niepotrzebny towarzysz, znudzony obojętną rozmową, odszedł do swoich uczennic, a Staś pozostał w dziedzińcu z Konstancją i przechadzając się ulicą nad trawnikiem wiodącą, począł dopiero mówić jak pragnęły z serca do serca.
— Na Boga! panno Konstancjo, proszę mi najprzód wytłumaczyć to przybycie tutaj, bo go nie rozumiem wcale.
— I jam się nigdy nie spodziewała żeby tu noga moja w życiu postać miała. Wiesz pan jak smutne były zajścia między dziadem moim a hrabią, wiesz że mu życie skróciły, żem wolała być sługą cudzą niż prosić najbliższych o przytułek. Nagle odbieram list od hrabiego, od jego żony... Sulimowski na śmiertelnej