Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tożby żyć dla tej chwili, która tak długą się wydaje gdy ją przebolewamy, a tak małą gdyśmy u kresu! Po cóż się zdało temu człowiekowi tyle zabiegów, trudu, pracy, bezwstydu, ofiary, żeby niemi okupił sobie może zgryzotę na śmiertelnem łożu?
Napatrzywszy się przygotowań pogrzebowych, smutny, z głową ciężką wrócił Staś do swojej izdebki późno w noc i oka do dnia nie zmrużył.
Nazajutrz rano nie mając co robić a nie mogąc jeszcze odezwać się do tej dla której przybył, Stanisław poszedł do kościołka. Wcześnie go zastał otwartym ale pustym.
Organista i dwóch czy trzech pomocników zajmowali się właśnie dosyć obojętnie ustawianiem katafalku, gdyż tegoż dnia ciało wieczorem do kościołka przeprowadzone być miało. Spojrzeli oni na przybysza nie bardzo ciekawie, jednak nie bez wyrazu niechęci, bo im trochę przeszkadzał, i dalej swoje robili. Później nieco nadszedł ksiądz, ktoś ze dworu, nareszcie pan Teofil Zmora.
Na widok Stanisława cofnął się nieco zdziwiony sąsiad, nie wiedział czy go witać czy nie widzieć, ale że się zawsze trochę obawiał milczącego Stasia, w którego szlachetnej twarzy wyraźnie mówiło męztwo, postanowił go zobaczyć.
Z największą więc ale zimną grzecznością ukłonił mu się.
— Cóż pan tu robi w tak smutnej dla nas chwili?
— Jestem tu prawie przypadkiem, rzekł wychodząc z nim z kościołka Stanisław z równą grzecznością i tym samym chłodem, zmuszony byłem się zatrzymać.
— Okropna rzecz! przerwał pan Teofil, hrabia nasz wczoraj skończył.