Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jakże ja mam wiedzieć, proszę pana, chyba jak posłyszy strzelanie i psy to nadspieszy.
Wózek ekonomski potoczył się dalej, Hubka milczał lub poświstywał, nareszcie stanęli na miejscu, puszczono psy i polowanie się rozpoczęło. Po pierwszych kilku pustych strzałach, gdy się psy pozaganiały, myśliwi nasi usiedli odpoczywać, i jak przeczuła żona, Kasper Biały przybiegł zaraz.
Był to mężczyzna miody jeszcze, słuszny, barczysty, ale cery wybladłej, zgasłego oka i zwiędły, częsty kaszel z piersi mu się dobywał. Długi dziwnie biały włos spływał mu aż na ramiona. Miał na sobie kurtkę z sieraku, postoły z lipiny plecione, ciężką torbę borsuczą i starą strzelbinę. Zdjął pokornie czapkę przed ekonomem i niespokojnie się oglądał.
Hubka zmierzył go okiem ciekawem, objął całego i od razu uśmiechnął się do siebie, pewien będąc że sprawa pójdzie mu łatwo. Ubóstwu bywa tak dobrym sprzymierzeńcem oszustów!
— Ha! ha! jak się masz panie Kasprze? odezwał się dawny rządca, któremu bardzo nizko kłaniał się leśniczy; co? możeś mnie i nie poznał?
— Jakto! Jaśnie panie, przepraszam! poznałem i bardzo! niech pan daruje, dziękuję za pamięć i za słowo.
— No, jakże się tam powodzi?
— Źle się powodzi, odparł młody człowiek wzdychając; ja chory, żona chora, dziecko jedno umarło, drugie się nagotowało. Tak to z dawna Pan Bóg na nas nie łaskaw, ale nie godzi się narzekać.
— Zapewnie! zapewnie! Jużcić nie źle na leśniczowstwie?