Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

będzie pójść w zawody, a chciałoby się utrzymać.
— Śmieszna próżność ludzka, z uśmiechem powagi pełnym i litości odparła z domu Kościńska, zawsze chce się być pierwszym, nawet gdy się drugim być nie może.
Mąż chrząknął, nie chcąc żeby się żona bardzo z tym przedmiotem przed Porfirym wygadywała.
— Dla czegoż zaraz niechęć do tych ludzi? mówiła dalej pani, uważałam że Hurkotowie już im ich kupiectwo, ich pieniądze wyrzucają i ród gotowi mieć w podejrzeniu. Ja przeciwnie, radam ich poznać, a póki nie znajdę złego, nie będę się go domyślała.
— Ślicznie moja Kasiu! cudownie! porwany tykiem swym z trzęsącą twarzą zawołał mąż, to mi złote słowa!
Porfiry poklasnął także; a wypiwszy herbatę, bojąc się mroku, pożegnał Dankiewiczów i poleciał z kolei do pana Teofila Zmory.
Wiemy już, że to był krewny Sulimowskich, a per consequens miał się za coś lepszego od innych. Był to stary kawaler ale młodzika udający, wielki elegant we wszystkiem, wielki koniarz, i że się kiedyś uczył na skrzypcach, był pewien, że pierwszym po Lipińskim jest skrzypkiem w kraju. Bez skrzypców się nie ruszał.
Dwór przerobiony ze starego lamusu na gotycką architekturę mocno zębatą, spiczastą i wieżyczkowatą, wyglądał zdaleka zwodząc podróżnych co go czasem za kościołek brali. W Brogach ton był wielki i pan Porfiry tu spadał na niższy, bo go Teofil traktował dosyć grzecznie, ale nigdy nie dopuszczając do poufałości.
Jakoż i najtyczanka nie z takim tu zajechała hała-