Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

choćby neofitka, gotówbym się starać.
Przybyły, który się nie spodziewał ani ludzi, ani domu zastać na takiej stopie wytwornej i pańskiej, jechał z myślą przedrwiwania, gorzał ciekawością zajrzenia, żeby miał co rozpowiadać o kupczyku z Warszawy i nie mógł sobie z doznanym zawodem dać rady. Srebra i Lizia zmuszały go do zmiany tonu: dwa bowiem miał zwykle pan Porfiry, jeden ton wyższości dla tych, których uważał za niższych, drugi niesłychanej pokory przy bogatych i tych, których potem odszedłszy nazywał żółtobrzuchami. Było to wprawdzie na wywrót, bo inni ludzie dla niższych starają się być pokorni, a trochę dumni z tymi, co niemi pomiatać mogą — ale — tak było.
Balowa i Lizia spojrzawszy na tę karykaturę, omało nie parsknęły, szepnęła nawet trzpiotowata dziewczyna matce na ucho, że coś podobnego na parawanie chyba widzieć się zdarza, ale matka zagadała to żywo i rozmowa pchnięta ze zręcznością kobiecą poszła jako tako. Pan Szaławiński powoli i stopniując artystycznie przejście, z tonu do tonu się spuszczał, stając coraz grzeczniejszym i śmieszniejszym jeszcze jeśli można.
Pan Tomasz ze Stanisławem został w kątku po swojemu złożywszy ręce na piersiach i opuściwszy głowę.
Nie będziemy powtarzali banialuków pana Porfirego, które śmiertelnym strachem nabawiały matkę, lękając się żeby Lizia nie parsknęła ze śmiechu, nareszcie filut dziewczyna wymknęła się nie mogąc wytrzymać. Pan Porfiry wiedząc jaki na nim cięży obowiązek, że go obskoczą sąsiedzi nagląc o dokładny opis przybyłych do Zakala, ich życia, fizjognomji i t. p., chwytał tymczasem co mógł i notował w pamięci.