Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko in grudo, to prawda! ale co to z tego zrobić można! cuda! cuda! Zapytaj Stasia jakie na nas wrażenia robiły te wspaniale widoki dzikiej natury! Lasy, lasy! rzeki potężne! sioła ogromne! osady szlachty! A jaki lud! powiadam ci, że tu dopiero czuję że żyję, tu w swoim żywiole kąpie się dusza moja... Odezwała się krew Balów!
— A moja wcale nie bije żywiej do tych twoich ideałów, odpowiedziała żona, i nie dziw, jam sobie mieszczanka, jam kupcówna.
— Cicho, cicho, pocóż się z tym wyrywać! zawołał kupiec, na co to gadać! Wiedz Ludwisiu, że się z tem tu chwalić nie można. Palcami by nas szlachta wytykała.
— Juściż się nie zaprę, z pewną dumą odpowiedziała Ludwika.
— Tak! ale nie ma się co też wyrywać bardzo! Do czego? Miecz uszlachca i kwita, a ja jestem miecz i szlachcic! zawołał pan Erazm śmiejąc się. Dobranoc ci kochanie, idę pisać do hrabiego i instrukcję Stasiowi, który jutro jedzie.
Takim był pierwszy dzień spędzony w Zakalu, dzień w ciągu którego pan Bal skosztował na próbę słodyczy i kłopotów życia, do którego tak wzdychał. Mały to tylko był zadatek przyszłości. Bolące kości i zajęcie niebezpieczeństwy, których rozmiaru nie umiał dobrze ocenić nowy dziedzic, nie dały mu zasnąć w nocy, przewracał się z boku na bok i wzdychał. Szczęściem był to człowiek przez słabość może uparty w swojem, a raz postanowiwszy znaleźć słodycz w dziedzictwie, nie przypuszczał zawodu w żaden sposób. Ubierał przeciwności, odganiał strachy, otaczał się nadziejami i nad