Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po kilka razy, czy daleko do Ciemiernik? a zawsze mu leśniczy odpowiadał, że jeszcze nawet do dyferencji nie dojechali, którą całą przebyć było potrzeba.
Słońce już się zniżało, gdy stłuczony i milczący pan Bal, żałując niemal że się wdał w tę wyprawę, dowiedział się iż są na granicy dyferencji. Łatwo się zresztą było tego domyśleć, bo nagle las się podniósł i ukazał prawdziwie wspaniały, podsycając entuzjazm pana Erazma. Sosny gładkie, niedoścignione okiem, strzelały w górę zielonemi czołami; pod niemi wyginęły gąszcze, oko daleko w ten labirynt słupów sięgało i gubiło się w jego głębinach. Szum drzew był tu już inny, nie było to szemranie krzewów i karłowatej choiny, ale poważny rozhowor starców, co rozprawiają o wiekach przeżytych. Jakieś uczucie poszanowania, jakaś bojaźń religijna chwytała za serce, mimowolnie uczuli ją wszyscy, po długiej przejażdżce na trzebieżach zarosłych młodemi wypusty wjechawszy w tę puszczę starą.
— Co to, zawołał Staś to istotnie piękne.
— To cudowne! podchwycił Bal, ale mi się zdaje że się po trosze ściemnia.
— Nic to, rzekł leśniczy, aby tylko za dyferencją, tam droga do Ciemiernej po równym piasku, a z Ciemiernej nad brzegiem do Zakala bity gościniec...
— Ale czy wrócimy przed wieczorem?
— O! za widna! rzekł Krużka, ruszaj Ilko.
Pan Bal nic nie pojmował, istotnie droga środkiem boru zdawała mu się gładziuteńka i wyborna, a wózek co chwila stukał o niedojrzane korzenie sosen i zdawało się że powinnien się był rozbić w kawałki. Ilko przywykły nic na to nie zważał, ale dziedzic coraz to